Nie dla niego pierwsze strony gazet, sesje zdjęć z kolejnymi żonami czy tłumy kibiców chcących usłyszeć, co ma do powiedzenia. Pod tym względem Ricardo Carvalho nie wytrzymałby porównań z Franzem Beckenbauerem, ale wystarczy spojrzeć na niego na boisku.
Ta sama elegancja ruchów, dokładne podanie, łatwość wyprowadzania kontrataków, nawet zakola i kręcone włosy podobne. Tylko dystans do siebie znacznie większy. Carvalho nie jest prawdziwym libero w typie Beckenbauera, bo ten gatunek już wyginął. Został wypchnięty na margines przez ewolucję futbolu, a ostatni ważny rozdział napisał Lothar Matthäus. Portugalczyk tylko czasami, gdy trener pozwoli, rusza do przodu i pokazuje, że i tam radzi sobie nie gorzej niż pod własną bramką. Nie przegrywa pojedynków, głową nie tylko wybija piłkę, ale i strzela bramki. Nagrody zbiera jednak przede wszystkim za kierowanie obroną: piłkarz roku w Portugalii w 2003 roku, najlepszy obrońca Ligi Mistrzów w 2004, najlepszy piłkarz Chelsea w ostatnim sezonie.
Trudno sobie przypomnieć Carvalho w jakiejś rozpaczliwej interwencji. Jego siła polega na tym, że niemal zawsze jest o ruch szybszy od rywala. Świetnie się ustawia, ocenia sytuację, kiedy trzeba, działa błyskawicznie. „Süddeutsche Zeitung” napisała o nim, że jest jak wielkie szczypce: przy wślizgach nie wybija piłki byle jak, ale jednym ruchem wyjmuje ją spod nóg rywala.
To kolejny z uczniów Jose Mourinho, który odmienił grę portugalskiej reprezentacji. Spotkali się w Porto, razem przenieśli do Chelsea, ale od kiedy Mourinho odszedł, Carvalho gra jeszcze lepiej. I w reprezentacji Portugalii, i w Chelsea ma obok siebie obrońców grających w zupełnie innym stylu. Carvalho to intuicja, Pepe i John Terry – siła, energia, waleczność. To Terry ma opaskę kapitana Chelsea, ale i tak widać, że w obronie szefem jest kto inny.—Paweł Wilkowicz
Nieobecność Joachima Löwa na ławce rezerwowych nie powinna mieć znaczenia.