Polak, który wszedł do finału z trzecim czasem, stanął przy słupku startowym nr 3. Skupiony, świadom wielkiej szansy, którą dostrzegł już tu w Rzymie, pływając najszybciej w swojej karierze. Po lewej stronie miał Japończyka Takeshi Matsudę, który w półfinale pokonał Michaela Phelpsa. Ale Phelps to Phelps, jego nigdy nie można skazywać na porażkę. Na 200 metrów motylkiem nie przegrał od dziewięciu lat, to jego dystans. Gdy decyduje się na start, rywale mogą walczyć tylko o drugie miejsce.
Od pierwszych metrów Amerykanin ruszył jak rakieta, tak jakby chciał wszystkim pokazać, że porażka z Niemcem Paulem Biedermannem w finale 200 m kraulem i przegrana z Matsudą dzień wcześniej to przypadek. Pędził tak, jakby chciał udowodnić sam sobie, że wciąż jest wielki.
Paweł Korzeniowski miał inny plan: trzymać się Matsudy. –Pokona Japończyka, Matsuda ma kompleks „Korzenia” – mówił przed startem do tego wyścigu Łukasz Drzewiński, jeszcze niedawno czołowy polski pływak.
Po pierwszej długości basenu Polaka nie było w czołowej trójce, ale po 100 metrach już był. Zaatakował, tak jak miał w planie, na końcu. Phelps był poza zasięgiem. W samych spodniach od kostiumu firmy Speedo udowodnił wszystkim wątpiącym w jego formę, że na swym koronnym dystansie, pierwszym, na którym przed laty pobił rekord świata, wciąż sprawuje niepodzielną władzę. Kiedy spojrzał na tablicę z wynikami, lekko się uśmiechnął i pogroził palcem. Chyba tym, którzy wątpili w jego moc. A może chciał tylko przez to przekazać pokonanym: – Jeszcze nie tym razem, chłopcy. Ja jeszcze tu jestem.
Później powie, że bardzo się cieszy ze zwycięstwa i nowego rekordu, bo znów wróciły siły, które pozwalają mu tak pewnie wygrywać. Cieszyli się też Korzeniowski i Matsuda. Polak dlatego, że znów jest na podium, choć nie stawiał sobie takich celów w okresie przygotowań. A Matsuda, bo zrozumiał raz jeszcze, że medal, nawet brązowy, też jest powodem do radości. – Liczyłem na więcej, ale to widać mój kolor. Byłem trzeci w Pekinie, teraz znów – żartował.