Pennel był amerykańskim tyczkarzem, który latem 1963 roku przyjechał nad Wisłę na mecz z Polską. Te mecze, rozgrywane w latach 1958, 1961 i 1963 na Stadionie Dziesięciolecia (oraz w roku 1965 przy Łazienkowskiej), wzbudzały wyjątkowe emocje i gromadziły stutysięczną widownię. Chodziliśmy na stadiony nie tylko po to, żeby zobaczyć czołowych lekkoatletów świata, rekordzistów i wielu mistrzów olimpijskich. Sam fakt, że w tamtych zgrzebnych czasach przyjeżdżali kolorowi (dosłownie i w przenośni) przedstawiciele obcego mocarstwa do szarej Polski stanowił wystarczający powód, aby kupić bilet. Patrzyliśmy na ich oryginalne jeansy (my nosiliśmy farmerki), krótko ostrzyżone włosy, zazdrościliśmy gumy do żucia, którą wypluwali, nim jeszcze straciła smak. My, jak już kupiliśmy na ciuchach koło Dworca Wschodniego dwa paski gumy Wrigleys, żeby mieć na całe wakacje, musieliśmy pamiętać, gdzie ją przykleiliśmy przed pójściem spać.
Stadion Dziesięciolecia nie miał oświetlenia i czasami mecze kończyły się w ciemnościach. W roku 1960 z tego powodu Polska zremisowała z Francją. Nasz bramkarz nie widział lecącej piłki, więc reagował na świst powietrza. Ale miał słaby słuch i dwukrotnie się przeliczył.
Kiedy więc Pennel sposobił się do bicia rekordu, spiker poprosił pozostałych kilka tysięcy widzów, aby przenieśli się w pobliże skoczni i zrobili pochodnie z gazet walających się po ławkach. Nie nastręczało to trudności, ponieważ „Trybuna Ludu” była gazetą dużego formatu. Jednocześnie na bieżnię wjechało około dwudziestu samochodów, które reflektorami oświetliły rozbieg i zeskok.
W takich warunkach Pennel w drugiej próbie (w pierwszej nie widział poprzeczki) skoczył na wysokość 5.10,5 metra. Owacjom nie było końca. Wiele lat później, szukając materiałów do książki, natknąłem się na opis tej sytuacji zamieszczony w „Los Angeles Times”. Dziennikarz, opierając się na relacji tyczkarza, napisał mniej więcej tak: „Kiedy nasz dzielny chłopak z Memphis, Tennessee, usłyszał, jak uciśniony naród polski śpiewa bojową pieśń i życzy mu zwycięstwa w swojej zniszczonej przez okupantów stolicy, jakby wyrosły mu skrzydła”.
Tą pieśnią było „Sto lat”. A wyczyn Pennela polegał nie tylko na tym, że skoczył, ale że nie odniósł obrażeń, zderzając się z ziemią. Lądował bowiem na warstwie trocin przykrytych cienkim materacem, na jakim w szkole robiliśmy przewroty w przód.