A to jeszcze nawet nie połowa eliminacji i wszystko może się zdarzyć. Powody do radości i optymizmu jednak są, a euforia bierze się stąd, że jeszcze niedawno nic ich nie zapowiadało.
Już dawno trener kadry nie miał tylu dobrych piłkarzy z klubów zagranicznych
Szczerze powiedziawszy, działania Adama Nawałki nie różniły się od tego, co robił jego poprzednik Waldemar Fornalik. Cechowały je powołania bez logicznego uzasadnienia i ciągłe szukanie koncepcji gry. Fornalik wybrał na współpracowników osoby, z którymi pracował w klubie – Nawałka też. Fornalikowi wydawało się, że w ataku kadry może zagrać Arkadiusz Piech (dziś rezerwy Legii), którego znał z Ruchu. Nawałka zaczął pracę selekcjonera od powoływania zawodników Górnika Zabrze, z których mało kto nadawał się do gry na poziomie reprezentacji. Po kilku miesiącach pracy selekcjonera trudno było wytypować jedenastkę rozpoczynającą jakikolwiek mecz. Krótko mówiąc – to wszystko szło w złą stronę.
I nagle splot nieoczekiwanych i oczekiwanych sytuacji odmienił reprezentację. Pozycja Roberta Lewandowskiego po przejściu do Bayernu stała się jeszcze silniejsza. W odczuciu przeciwników jest on równy mistrzom świata, z którymi ćwiczy na co dzień. Arkadiusz Milik znalazł w Ajaksie wreszcie miejsce dla siebie i jest w fantastycznej formie strzeleckiej. Kamil Glik w Torino też osiągnął formę i status poważnego internacjonała (o co – przyznaję – go nie podejrzewałem). Wojciech Szczęsny nie schodzi już poniżej przyzwoitego poziomu i nie popełnia błędów. Grzegorz Krychowiak wciąż prezentuje się słabiej w reprezentacji niż w Sewilli, ale kiedyś i on wystrzeli. Łukasz Piszczek to bardzo solidna europejska norma.
Do tego Sebastian Mila, którego nie poważali poprzedni trenerzy, a którego Nawałka odważył się wystawić i dobrze na tym wyszedł.