Rafał Sonik: Chciałem poczuć, że żyję

Rafał Sonik, pierwszy polski kierowca, który wygrał Dakar, opowiada o swojej drodze na szczyt i miłości do quadów.

Aktualizacja: 21.01.2015 06:46 Publikacja: 21.01.2015 00:00

Rafał Sonik: Chciałem poczuć, że żyję

Foto: Fotorzepa/Jerzy Dudek

Rz: Siódmy start, czwarte podium, pierwszy triumf, ale okupiony wielkim wysiłkiem i bólem. To był dla pana najtrudniejszy rajd?

Rafał Sonik: Nie, bo w przeciwieństwie do poprzednich lat, kiedy dochodziło do różnych dziwnych sytuacji, tegoroczna rywalizacja była uczciwa. Dakar 2015 był bardzo trudny, ale prawie niczym mnie nie zaskoczył. Poza tym, że organizatorzy – mimo silnych opadów deszczu – zdecydowali się rozegrać jeden etap na największym na świecie solnisku w Boliwii, wiedząc, że będzie to loteria. Nie da się przewidzieć, jak zareaguje nawet najlepiej przygotowany pojazd na 90-procentowy roztwór soli. W dodatku przez kilka, kilkanaście godzin. Ja, podobnie jak wielu innych kierowców, czułem się, jakbym jechał na bombie. Ale zdawałem sobie sprawę, że będę cierpiał.

Kiedy w Andach zrobiło się zimniej, niż zapowiadano, zatrzymałem się przy chilijskich policjantach zabezpieczających trasę i kupiłem od nich rękawice zimowe, ponieważ już nie czułem palców u rąk. Poczęstowali mnie herbatą z liści koki, bo na granicy argentyńsko-chilijsko-boliwijskiej jest to dozwolone. Dali cały termos na drogę i mogłem kontynuować jazdę. Wiedziałem, że są dobrze przygotowani. Zawodnicy, którzy w Dakarze stawiają pierwsze kroki, takich niuansów nie znają.

Ale w tak ekstremalnych warunkach nawet doświadczenie czasem nie wystarcza. Adamowi Małyszowi już na początku spłonął samochód i musiał zrezygnować z dalszej rywalizacji.

Zgadzam się z nim w pełni, że organizatorzy przesadzają ze skalą trudności. Ale oni mają za zadanie poprowadzić trasę w ten sposób, by jak najmniej osób dojechało do mety. I tak dokładnie było w tym roku.

Cenniejsze jest dla pana zwycięstwo czy styl, w jakim pokonał pan konkurencję?

Dakar to walka psychologiczna. Nie da się być zawsze z przodu, każda usterka techniczna czy błąd powoduje natychmiastowy spadek w klasyfikacji generalnej i trzeba odrabiać straty – to trwa godzinami, a czasem nawet całymi dniami. W 2010 roku po pierwszym dniu prowadziłem, po drugim spadłem na ostatnie miejsce i do końca musiałem się przebijać do czołówki ze świadomością, że mogę nie dojechać albo być w klasyfikacji bardzo nisko. I to trzeba psychicznie wytrzymać. Jeszcze gorzej było w 2012 roku, gdy sędziowie niesłusznie wykluczyli mnie za nieprzepisowy silnik w quadzie. Postanowiłem wystartować, dojechałem czwarty, ale cały ten wysiłek mógł pójść na marne. Dopiero półtora roku później Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu w Lozannie uznał mój wynik i nakazał organizatorom przywrócenie mnie do klasyfikacji.

W rajdach nie można być pewnym wygranej, dopóki nie przekroczy się mety, ale kiedy poczuł pan, że cel, który od początku sobie zakładał, jest bardzo realny, i pomyślał, że nie pozwoli sobie odebrać zwycięstwa?

Prowadzenie zmieniało się niemal z dnia na dzień, więc nawet przez moment nie mogłem być pewny, że zwyciężę. Wygrałem ten rajd w środkowej fazie, kiedy lokalni kierowcy, w tym Ignacio Casale i Sergio Lafuente, czując cały czas mój oddech na plecach, nie wytrzymali psychicznie. Byli przyzwyczajeni do tego, że mają godzinę – półtorej przewagi nad zawodnikami z zewnątrz. Pod presją zaczęli popełniać błędy. Mnie Dakar zahartował, bo w poprzednich latach mocno dostałem w kość. Teraz także nie brakowało przygód, podczas drugiego etapu maratońskiego ktoś w nocy przebił mi tylną oponę – wielka dziura nie do załatania przez wspomnianą sól. Kompletnie mnie to nie zaskoczyło. Byłbym bardziej zdziwiony, gdyby do tego nie doszło.

Powtarza pan, że Dakar to życie w pigułce. Co jest takiego ekscytującego w tej dwutygodniowej rywalizacji nazywanej piekłem?

To, że mało kto daje radę. Widzi pan, ludzie z mojego pokolenia byli mniej lub bardziej biedni. Jako uczeń liceum, a później student sprzedawałem sprzęt narciarski, by samemu zarobić na narty czy do spółki z kolegami kupić auto – Syrenę 102 z otwieranymi do przodu drzwiami. Żeby dostać adidasy lub pumy, trzeba było jeździć na handel do Bułgarii czy Jugosławii. I to nas zahartowało.

A później życie stawało się coraz bardziej wygodne, aż w efekcie pod koniec lat 90. zorientowałem się, że wszystko mam już tak poukładane, iż tracę kontakt z taką twardą, męską rzeczywistością. Nie chodzę do sklepów, bo ktoś robi za mnie zakupy. Nie myję sam auta. Zaczęło mi czegoś brakować. Uświadomiłem sobie, że muszę robić coś, co będzie wymagało dużego wysiłku i dawało mi satysfakcję. Kiedy 30-letni mężczyzna nie ma odcisków na dłoniach, odgniotów na kolanach, jest ciągle wyspany, uśmiechnięty i chodzi w garniturze, to nie żyje. Chciałem znów poczuć, że żyję. Grałem w tenisa, jeździłem na nartach, próbowałem windsurfingu, ale dopiero jazda na quadzie pozwoliła mi na aktywność przez 365 dni w roku. To fantastyczny sport, którego skutki poznajemy od razu. A efekty mojej działalności biznesowej można odczuć dopiero za rok, dwa czy pięć.

Zdobył pan już wszystko. Nie kusi pana, by przesiąść się teraz na motocykl czy do auta, jak Marek Dąbrowski i Jacek Czachor?

Wcale. By rywalizować jak równy z równym z motocyklistami, musiałbym pewnie przygotowywać się do Dakaru przez pięć, dziesięć lat. Poza tym mam motor szosowy, wyżywam się na nim i jestem bardzo zadowolony. Do samochodów też mnie nie ciągnie, bo tam mają klimatyzację, wspomaganie kierownicy i hamulców, itd. A ja chcę dalej walczyć ze swoimi słabościami, z brudem i upałem. To kwintesencja Dakaru. Marek i Jacek powiedzieli mi przed moim pierwszym startem, że jazda quadem jest najcięższa. Dlaczego? Bo zachowuje się on prawie tak jak auto, jest szeroki i ciężki, a dużo częściej się psuje i nie mamy nawigatora. Im trudniej, tym lepiej.

Jakbym słyszał Krzysztofa Hołowczyca, który twierdzi, że Dakar to nieuleczalna choroba...

To choroba, z której nie chcielibyśmy dać się wyleczyć. Krzysiek słusznie mówi, że w drugim, trzecim, czwartym dniu wszyscy zaczynają ten rajd nienawidzić. Ale w drugim, trzecim, czwartym tygodniu po powrocie już chcieliby znów w nim wystartować.

Znajdzie pan teraz trochę czasu na urlop czy od razu wraca pan do pracy?

Dakar to właściwie urlop. Nie chciałbym zostać źle zrozumiany, ale po takim rajdzie powrót do pracy to jak podróż z innej planety. Radykalna zmiana środowiska powoduje, że jestem zrelaksowany. Proszę mi wierzyć, że trasa każdego Dakaru daje szansę na wysiłek i na odpoczynek, trzeba tylko znać swoje możliwości. Staram się zarażać innych swoją pasją, ale nie nachalnie, bo nie chcę, żeby ktoś mi później powiedział: „Na co ty mnie namówiłeś?! Co mi zrobiłeś?!". Zdaję sobie sprawę, że trzeba być jednak trochę szalonym. To nie jest rajd dla emerytów, tylko dla ludzi doświadczonych i świadomych.

—rozmawiał Tomasz Wacławek

Sport
Czy igrzyska staną w ogniu?
Materiał Promocyjny
Jaką Vitarą na różne tereny? Przewodnik po możliwościach Suzuki
Sport
Witold Bańka i WADA kontra Biały Dom. Trwa wojna na szczytach światowego sportu
Sport
Pomoc przyszła od państwa. Agata Wróbel z rentą specjalną
Sport
Zmarł Andrzej Kraśnicki. Człowiek dialogu, dyplomata sportu
Materiał Promocyjny
Warta oferuje spersonalizowaną terapię onkologiczną
SPORT I POLITYKA
Kto wymyślił Andrzeja Dudę w MKOl? Radosław Piesiewicz zabrał głos
Materiał Promocyjny
Psychologia natychmiastowej gratyfikacji w erze cyfrowej