Relacja z Rio de Janeiro
Można było to przewidzieć, ale warto było zobaczyć – najbardziej zaciętą walkę tych igrzysk stoczyli Michael Phelps i Usain Bolt. O rząd kibicowskich dusz, portfele sponsorów i popularność w mediach, w szczególności społecznościowych, co dziś wydaje się najważniejsze.
Kto wygrał? Każdy może mieć własne zdanie. Moja maszynka do punktowania daje nieznaczne zwycięstwo sprinterowi z Jamajki, choć w olimpijskich medalach mocniejszy jest – i na zawsze będzie ze swymi 23 złotymi krążkami – pływak z Baltimore (obecnie z Phoenix).
Bolt wygrał, bo nikt inny nie wyczuwa tak doskonale potrzeb wypełnionego po brzegi stadionu, nikt nie potrafi bawić się z publicznością, tworząc wspaniałą ułudę, że sport to czysta radość i luz, aktywność wyjęta spod trosk dnia codziennego.
Bolt już dawno stał się wyjątkową ikoną sportu i nikt nie chce zauważyć, że biega wolniej, rekordów nie bije, ale przecież wygrywa i się śmieje, robi i opowiada to, co należy, by ludzie go kochali tylko za to, że jeszcze jest na stadionie. Kochają więc tak, że rekordy świata – Anity Włodarczyk w rzucie młotem i Wayde'a van Niekerka na 400 m – były mniej ważne niż każdy z trzech startów mistrza z Jamajki.