Dwa mecze, jeden punkt, dwie bramki zdobyte, pięć straconych – to nie bilans Club Brugge, tylko występującego w tej samej grupie i zamykającego tabelę Realu. O ile wyjazdową porażkę z Paris Saint-Germain (0:3) da się jeszcze jakoś zrozumieć, o tyle już remis z wicemistrzem Belgii (2:2) na Santiago Bernabeu – w dodatku wywalczony rzutem na taśmę – takiej drużynie nie przystoi.
Real znalazł się w sytuacji dla siebie nowej: po raz pierwszy w historii Ligi Mistrzów może nie wyjść z grupy. A przecież mowa o zespole, który w sześciu poprzednich sezonach aż czterokrotnie sięgał po trofeum. Wydawało się, że powrót głównego architekta tych sukcesów, Zinedine'a Zidane'a, odmieni rzeczywistość jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tak się jednak na razie nie stało.
W sobotę Królewscy doznali pierwszej porażki w lidze – z beniaminkiem z Majorki (0:1), nie potrafiąc odpowiedzieć na szybko straconego gola i kończąc mecz w dziesięciu. Pozycję lidera oddali Barcelonie. Madrycka prasa pisze o wraku drużyny. Zidane nie mógł wprawdzie skorzystać z kilku kontuzjowanych piłkarzy (m.in. Luki Modricia, Garetha Bale'a) czy Edena Hazarda, któremu urodziło się kolejne dziecko. Ale ławkę ma na tyle szeroką, że zwycięstwo z takim rywalem powinno być obowiązkiem.
Niewykluczone, że Real wygra we wtorek w Stambule, a za dwa tygodnie na własnym stadionie pokona Galatasaray i wszystko wróci do normy. Ale wyjazdowi do Turcji towarzyszy na razie wiele obaw. Limit błędów został wyczerpany.
Atmosfera gęstnieje też w Tottenhamie. Coraz głośniej o konflikcie trenera Mauricio Pochettino z zawodnikami. Finalista z ubiegłego sezonu po dwóch kolejkach ma jeden punkt, a o laniu, jakie dostał od Bayernu (2:7) przed własną publicznością, tak łatwo zapomnieć się nie da. Teraz Tottenham podejmie Crvenę Zvezdę, która przed rokiem w grupie śmierci zremisowała z Napoli i pokonała Liverpool.