Jedziemy po złoto! – mówili przed rozpoczęciem mistrzostw Europy Polacy i na razie robią wszystko, by nie skończyło się tylko na słowach. Zespół Vitala Heynena wygrał siedem spotkań – ostatnie z Niemcami 3:0, a to przecież wciąż jeszcze aktualni wicemistrzowie Europy.
W ćwierćfinale sprawy we własne ręce wziął Wilfredo Leon, który właściwie nie mylił się w ataku. Kubańczyk z polskim paszportem był nie do zatrzymania, a jeśli jeszcze dołoży do tego atomowy serwis, tak jak w meczu 1/8 finału z Hiszpanią (siedem asów serwisowych), to chyba nikt biało-czerwonych w tych mistrzostwach nie zatrzyma.
A próbowały nawet słoweńskie linie lotnicze. Ich dwudniowy strajk spowodował, że podróż naszej drużyny z Amsterdamu do Lublany, gdzie odbędzie się mecz ze Słowenią, okazała się niemożliwa. Na szczęście premier Mateusz Morawiecki podjął szybką decyzję o wysłaniu po siatkarzy samolotu rządowego i problem został zażegnany.
Rozsypali się jak domek z kart
Ale przed najważniejszym wyzwaniem siatkarze staną w czwartek wieczorem. Tym razem mieszcząca kilkanaście tysięcy ludzi hala w Lublanie będzie w większości wypełniona słoweńskimi kibicami. Siatkarze tego niewielkiego kraju dokonali bowiem dużej sztuki, eliminując w ćwierćfinale Rosjan, aktualnych mistrzów Europy. Sprawdziły się zatem zapowiedzi Michała Mieszko Gogola, który na łamach „Rz" twierdził, że Słoweńcy mogą się okazać silniejsi psychicznie.
Tak też się stało. Nie pomogła dobra gra skrzydłowego rosyjskiej drużyny Jegora Kliuki czy leworęcznego atakującego Wiktora Poletajewa. Mistrzowie Europy sprzed dwóch lat i zwycięzcy tegorocznej Ligi Narodów popełniali zbyt dużo błędów, by szczęśliwie wyjść z kryzysu, który po części zafundowali sobie sami. – Po prostu się rozpadli jak domek z kart. Trudno to zrozumieć, bo to przecież naprawdę dobra drużyna – dziwi się Ryszard Bosek, mistrz świata i złoty medalista olimpijski.