Rz: Jakie to uczucie zakwalifikować się na igrzyska, pracując w kraju, gdzie pamięć o dwóch złotych medalach mistrzostw Europy jest wciąż żywa i z drużyną, która jeszcze rok temu była w rozsypce, gdy przystępował pan do walki o prawo startu w Pekinie?
Marco Bonita: Chwilę po tym, jak wygraliśmy ten dziwny mecz z Serbią i zapewniliśmy sobie olimpijski awans, poczułem się wypalony, pusty, bo wszystko ze mnie odpłynęło. Emocji było we mnie tak dużo, że po ostatniej piłce nastąpiło odreagowanie. Najważniejsze, że wreszcie dotarliśmy do celu, że zrealizowałem to, o czym mówiłem, gdy rozpoczynałem pracę w Polsce. I wcale nie było łatwo, jak sądzili niektórzy. Chwilami było bardzo ciężko. Tym bardziej chciałbym teraz podziękować ludziom, którzy nam pomagali i stali po naszej stronie. A szczególnie dziewczynom, które ze mną wytrzymały, choć byłem na tym turnieju bardzo nerwowy, prezesowi, który na każdym kroku dawał mi odczuć, że jest ze mną.
Pan już był na igrzyskach cztery lata temu, z Włoszkami...
Byłem i wiem, że to impreza, której z niczym nie można porównać. Tam jest serce światowego sportu. Ale wiem też, jakie wyzwania niesie codzienne życie w wiosce olimpijskiej, gdzie mistrzowie ocierają się o ciebie na każdym kroku. Jak trudno się skoncentrować, gdy następnego dnia masz mecz decydujący o sukcesie lub porażce, a za ścianą ktoś inny już świętuje zdobycie złotego medalu. Tam wygrywają najlepsi i najtwardsi, najmocniejsi psychicznie.
Dlaczego mecz z Serbią, który przypieczętował awans, był tak nerwowy?