Polacy byli już nad przepaścią, zatrzymali się w ostatniej chwili, a później z determinacją walczyli o przetrwanie, by w końcu przegrać w piątym secie 14:16. Słoweńcy w tie breaku prowadzili już 8:5, potem był remis 12:12 i w końcu mistrzowie świata jednak do przepaści wpadli.
Andrea Giani, legendarny przed laty włoski multimedalista (trzy tytuły mistrza świata, cztery Europy, trzy medale olimpijskie), dziś trener Słowenii, doskonale wiedział, jak ważny może być początek tego spotkania. Polacy byli faworytem, ich porażka byłaby sensacją, więc zdecydowany atak od pierwszych piłek miał być receptą na sukces.
- Oni najlepiej grają, jak prowadzą, nie można im na to pozwolić, bo wtedy się nakręcają i grają najlepiej, jak potrafią. Są groźni dla najlepszych – mówił dzień wcześniej Oskar Kaczmarczyk, statystyk naszej ekipy.
Początek niestety należał do Słoweńców. Dobrze serwowali (dwa asy Klemena Cebulja), skutecznie serwowali i szybko wyszli na prowadzenie 11:5. Polacy, którzy zaczęli ten mecz, tak jak poprzednie: z Fabianem Drzyzgą na rozegraniu, Bartoszem Kurkiem w ataku, Michałem Kubiakiem i Mateuszem na lewym skrzydle, z parą środkowych (Karol Kłos, Mateusz Bieniek) i Pawłem Zatorskim w roli libero, gonili zacięcie, ale co zbliżyli się do rywali (10:12), to ci znów uciekali (16:20) na bezpieczną odległość, bo nasi siatkarze popełniali zbyt dużo błędów.
Zaskakująco słabo spisywał się Mika, który nie radził sobie z przyjęciem, ale Stephane Antiga wpuścił w jego miejsce Rafała Buszka dopiero przy stanie 16:23, gdy losy tego seta były już przesądzone. Chwilę wcześniej Bieńka zmienił Piotr Nowakowski, ale widać to były zmiany, by uspokoić tych, którzy grali słabiej, bo od początku drugiej partii, zarówno Mika, jak i Bieniek pojawili się na boisku. Niewiele to jednak dało. Mika znów się pogubił, i z prowadzenia 6:2 zrobił się remis 7:7 i raz jeszcze zmienił go Buszek. Potem zmian było znacznie więcej, ale gra Polaków dalej się nie kleiła. Zresztą statystyki po pierwszym secie były dla naszych siatkarzy fatalne. Graliśmy bez bloku, ze słabiutkim przyjęciem (25 proc), oddając rywalom 10 pkt po błędach własnych. A oni atakowali ze skutecznością 91 proc.
To był kosmos, mecz życia Słoweńców. Nic dziwnego, że z rozpędu wygrali też gładko drugiego seta (25:19) i dopiero w trzecim dopadły ich problemy. Przegrywali 13:18, doprowadzili do remisu 22:22, i wtedy znakomicie do tej pory zagrywający Cebulj posłał piłkę w siatkę. Chwilę później Kurek niczym snajper wycelował właśnie w niego i mieliśmy setbola, pierwszego w tym spotkaniu. Popsuł wprawdzie kolejną zagrywkę, ale drugiej szansy nie zmarnował Mika, obdarzony zaufaniem przez Antigę. Wygraliśmy seta 25:23 i graliśmy dalej. Coraz lepiej.
Kapitan Kubiak zwijał się jak w ukropie, odradzał się Mika, Kłos przypomniał sobie, że ma kąśliwą zagrywkę flotem. Odskoczyliśmy na 12:8, Słoweńcy prawie odrobili straty (14:13), ale na więcej umiejętności w czwartej partii już im nie starczyło. Ale w piątym ostatnim secie, to oni byli górą, w wojnie nerwów zadali decydujący cios i są w półfinale. Po raz pierwszy w historii ich siatkówki. A Polacy wracają do domu.