Wydawało się, że na parkiecie w Jastrzębiu-Zdroju będą lecieć iskry. ZAKSA przegrała dwa pierwsze mecze finału i na trzeci mecz wyszła naładowana, z ogniem w oczach i żądzą rewanżu. Tylko, że ten ogień został szybko zgaszony przez doskonale grających jastrzębian. To był popis jednej drużyny pewnej swoich umiejętności, spokojnej i opanowanej, a do tego niesamowicie silnej.
Nawet przez moment nie było widać zawahania czy zmęczenia, chociaż to przecież końcówka bardzo długiego sezonu. Atakujący Stephen Boyer skakał bardzo wysoko i w ataku i w bloku, a kiedy stawał na zagrywce, to uderzał nawet z prędkością 125 km/h. Rozgrywający Benjamin Toniutti uruchamiał po kolei wszystkich kolegów i zawodnicy ZAKSY w żadnej akcji nie wiedzieli, czego mogą się spodziewać.
Czytaj więcej
Ligę Mistrzów trzeci raz z rzędu wygra polska drużyna, bo 20 maja w finale zmierzą się ZAKSA Kędzierzyn-Koźle i Jastrzębski Węgiel. Niewykluczone, że w Polsce.
Pierwszy set był popisem drużyny prowadzonej przez Marcelo Mendeza. Atak ZAKSY w tym czasie nie istniał, nawet potężne ataki ze środka Davida Smitha były podbijane, a gospodarze aż sześć punktów zdobyli blokiem - środkowy Jastrzębskiego Węgla Jurij Gładyr wyrastał nad siatką zawsze tam, gdzie rozgrywający Marcin Janusz posyłał piłkę.
Wydawało się, że taki set nie może się powtórzyć, że lpeije już nie da się zagrać, a tymczasem w drugiej partii mieliśmy powtórkę z rozrywki. Gospodarzom sprzyjało też szczęście, kończyli trudne ataki, a piłka zawsze spadała tam, gdzie kibice Jastrzębia by sobie życzyli. Trener Tuomas Sammelvuo dokonywał zmian, wprowadził na parkiet Wojciecha Żalińskiego, Norberta Hubera i Bartłomieja Klutha, ale to nic nie pomogło. Seta (25:16) skończył potężnym serwisem Boyer.