Miała 17 lat, gdy lekarze wypowiedzieli pierwszy raz tę groźną nazwę: zespół mielodysplastyczny. Nie białaczka, jak pisano w gazetach, nie nowotwór krwi, tylko choroba szpiku kostnego, która powoduje niedobór czerwonych i białych krwinek. Objawy: osłabienie, znacznie zmniejszona odporność na infekcje. Antybiotyki i leki przeciwbólowe nie działają. Nie można chodzić do supermarketów, do kina i kawiarni. Trzeba często badać krew, kłuć ręce, zostają blizny.
Zalecenie brzmiało: koniec ze sportem. Była wtedy mistrzynią Europy kadetek, kapitanem drużyny, środkową bloku. Miała za sobą pierwszy lot samolotem, pierwszy wyjazd zagraniczny i pierwszy ważny turniej. Po to trzy lata mieszkała w Internacie w Sosnowcu, a nie w rodzinnym domu w Tarnowie. Uparła się wyjechać do Szkoły Mistrzostwa Sportowego i zostać dobrą siatkarką.
W domu państwa Mrozów wszyscy są wysocy. Tata 196 cm, mama 175. Tata grał w koszykówkę w Unii Tarnów, mama była siatkarką. Dzieci urosły jak na drożdżach. Syn 213 cm, dwie córki ponad 190 cm. Agata wybrała siatkówkę, bo trochę bała się zderzeń na boisku.
Gdy wróciła z Sosnowca do Tarnowa, przestała myśleć o sporcie. Trzeba było zrobić maturę, chodzić do lekarza, myśleć o nowym sposobie na życie.
Po trzech latach sportowej pustki los popchnął ją jednak znowu do siatkówki. Odwiedzała siostrę grającą w drugoligowym klubie z Ostrowca Świętokrzyskiego, nie mogła ustać z boku, gdy inne dziewczyny odbijały piłkę. Lekarze spojrzeli na wyniki badań krwi i pozwolili na dwa, trzy treningi w tygodniu. Znów grała.