Nic dziwnego, że Polacy nie potrafili na podium w Tokio powstrzymać łez. Zajęli trzecie miejsce, taki scenariusz mógł się zrodzić tylko w głowie czarnego pesymisty. Najpierw dziesięć zwycięstw i sukces na wyciągnięcie ręki, a na koniec porażka i smutne pożegnanie z Japonią. Gorycz potęguje fakt, że Amerykanie, zdobywcy Pucharu Świata, dwa dni wcześniej zostali rozbici przez Polaków.
O tym, że mecz z Włochami niesie duże niebezpieczeństwo, wiedzieliśmy doskonale. Każdy, kto oglądał ich szybkie zwycięstwo z Rosjanami, musiał się obawiać tego spotkania. I nie mogły tej opinii zmienić szczęśliwa wygrana Włochów w tie breaku z Argentyną czy gładka porażka z Amerykanami. Z takimi asami w składzie, jak naturalizowany Kubańczyk Osmany Juantorena czy mający w żyłach rosyjską krew Iwan Zajcew, można zdobywać góry.
Mimo to wydawało się, że polski walec pokona i tę przeszkodę, tak jak przejechał się po Rosji czy USA. Wiara w potęgę ataku Bartosza Kurka, charakter wojownika Michała Kubiaka, talent 21-letniego środkowego Mateusza Bieńka (sześć asów w meczu z Włochami) może była zbyt duża, ale przecież słaby zespół nie wygrywa dziesięć razy z rzędu w turnieju takim jak PŚ.
Mecz o wszystko dla obu drużyn, polskiej i włoskiej, zaczął się tak jak oczekiwano: od twardej walki o każdy punkt, od wymiany potężnych ciosów i wspaniałych obron. Polacy znów przegrali pierwszą partię (24:26), ale nic nie wskazywało, że to może być początek katastrofy. Tym bardziej że drugą rozstrzygnęli pewnie na swoją korzyść (25:22), a w trzeciej prowadzili 6:3 i wydawało się, że są w stanie przełamać Włochów.
Ale to niestety był już koniec dobrych wieści z Tokio. Polakom wystarczyło wygrać dwa sety, by zdobyć kwalifikację olimpijską, lecz w najważniejszym momencie odbili się do ściany. Włosi wygrali 3:1 i zajęli drugie miejsce z taką samą liczbą zwycięstw jak Polska.