Wydawało się, że czasy niemal dożywotnich prezydentów odeszły w przeszłość, ale stojący na czele Międzynarodowej Federacji Piłki Ręcznej (IHF) Hassan Moustafa kontynuuje tradycje szefa MKOl Juana Antonio Samarancha, prezydenta FIFA Joao Havelange’a czy rządzącego przez wiele lat siatkówką Rubena Acosty. Nic dziwnego, że mówi się o nim „faraon” i to nie tylko ze względu na pochodzenie, ale też sposób zarządzania oraz walki o wpływy, co skutecznie robi od 2000 roku.
Trzeba mu oddać, że dobrze poznał piłkę ręczną. Studiował w Niemczech, obronił doktorat z wychowania fizycznego. Jest byłym reprezentantem i trenerem Egiptu. Do perfekcji opanował jednak przede wszystkim kupowanie głosów i wie, jak wykorzystać demokrację do własnych celów.
Czytaj więcej
Po zaciętym spotkaniu Polacy przegrali z Francją 24:26 na inaugurację mistrzostw świata w piłce ręcznej. Pokazali jednak, że na kolejne mecze można czekać z nadzieją.
Ważne wyspy Pacyfiku
Naczelnym hasłem swego panowania uczynił popularyzację piłki ręcznej w świecie, mówił o takich krajach, jak Indie czy Chiny, ale najlepiej idzie mu dodawanie do organizacji mikroskopijnych państewek. W ostatnich latach do handballowej rodziny awansowały m.in. Bhutan, Brunei Darussalam, Kambodża, Guam, Kiribati, Saint Lucia, Gwinea Równikowa, Palau, Nauru czy Tonga. Podczas rządów Moustafy światowa federacja wzbogaciła się o 65 członków i dziś jest ich aż 209.
Na papierze piłka ręczna rośnie w siłę, ale duńska gazeta „Politiken” policzyła, że ponad połowa krajów-członków IHF nie jest w stanie wystawić reprezentacji. To jednak szczegół, bo przecież każdy z tych krajów w wyborach szefa IHF dysponuje jednym głosem i jest tak samo ważny jak Niemcy czy Francja.