Pierwszy raz było tak blisko porażki. Polacy wyszli na prowadzenie dopiero w 43. minucie. Ale to był inny mecz niż te ze Słowacją czy Argentyną. W nich zawodnicy Bogdana Wenty irytowali prostymi stratami i gubieniem kroków.
Tym razem wszystko wydawało się przemyślaną taktyką. Polacy nie pozwalali rywalom uciec zbyt daleko, a później, gdy tylko zobaczyli moment słabości Koreańczyków, rzucili im się do gardeł i nie pozwolili podnieść. Zdobyli siedem goli z rzędu, tracąc tylko jednego, i utrzymali zwycięstwo do końca.
– Przez 50 minut graliśmy bardzo skoncentrowani, wiedziałem, że nie może się skończyć źle. W pierwszej połowie brakowało tylko skuteczności w ataku – mówił Sławomir Szmal, wybrany najlepszym zawodnikiem meczu.
Mecz z Koreą odkrył jednak dla drużyny kogoś innego. Odkrył na nowo: Grzegorza Tkaczyka, który cztery lata temu prowadził Polaków do wicemistrzostwa świata jako kapitan. Po kilku zakrętach, leczeniu kontuzji i dwóch latach przerwy wrócił do drużyny, jednak częściej uzupełniał skład, niż grał główną rolę.
Tkaczyk się zmienił, ściął włosy, na szyi pojawił się tatuaż. Wydawało się, że z wiekiem stracił trochę klasy, ale kiedy pojawił się na parkiecie pięć minut przed przerwą, z ławki rezerwowych zabrał ze sobą spokój. Rzucił dwa gole, przechwycił, podał tam gdzie trzeba. Wszystko z flegmą, od niechcenia, tak, jak robią to najwięksi rozgrywający na świecie.