Według kalendarza Barcelona i Real miały się spotkać w sobotę 26 października o 13.00. Na pierwszy rzut oka godzina może się wydawać dziwna, kiedyś gra w pełnym słońcu, w porze obiadowej budziła w Hiszpanii kontrowersje. Ale pozyskiwanie kibiców na nowych rynkach, a co za tym idzie nowych źródeł finansowania, skłoniły władze ligi do niepopularnych decyzji. Dziś widz zagraniczny liczy się nie mniej niż widz rodzimy.
- Jedno z dwóch El Clasico powinno być zaplanowane tak, by nie zarywając nocy, można było je obejrzeć w Azji, drugie - by można było je zobaczyć w USA. Ważne, by uszanować fakt, że mieszkańcy innych kontynentów też płacą za tę możliwość, i zrozumieć, że naszym klubom pozwala to na zatrudnianie gwiazd, a naszej lidze stać się produktem globalnym - podkreśla prezes rozgrywek (LFP) Javier Tebas.
Przytacza dane, z których wynika, że mimo obaw związanych ze zmianą tradycyjnych godzin, frekwencja na stadionach nie spadła. Wręcz przeciwnie - wzrosła o 25 procent. Wszystko dlatego, że zaczęły przychodzić rodziny z dziećmi.
Przychody ze sprzedaży praw telewizyjnych poza Hiszpanię mają na koniec sezonu pójść w górę o 10 procent, do 2 mld euro. Ale do uważanej za wzór ligi angielskiej jeszcze daleko. Tebas przekonuje jednak, że nie ma obsesji na punkcie Premier League, a zmiana sposobu konsumowania piłkarskich treści (nie tylko transmisje w telewizji, ale także skróty meczów w internecie), sprawia, że szansa na podbicie międzynarodowych rynków jest spora.
Tsunami pod stadionem
"Mes que un club", czyli "Więcej niż klub" - głosi motto Barcelony. O El Clasico zwykło się mówić i pisać, że to więcej niż mecz. W tym sezonie szczególnie.
Po tym, jak w październiku skazano dziewięć osób na kary więzienia za organizację nieuznawanego przez Madryt referendum niepodległościowego Katalonii, separatyści doprowadzili do demonstracji, które przerodziły się w starcia z policją i w efekcie zmusiły władze ligi do przełożenia El Clasico. Cel, czyli zwrócenie uwagi świata na swoją walkę o suwerenność, został osiągnięty.