Lechia była już liderem za czasów trenera Piotra Nowaka. Jej kibicom wydawało się wtedy, że dowiozą pierwsze miejsce do końca rozgrywek, ale się nie udało. Tyle że tamta Lechia różni się znacznie od obecnej. Najlepszym, co mogło ją spotkać, było przyjście w marcu Piotra Stokowca.
Nowy trener, cieszący się opinią jednego z najzdolniejszych w kraju, potrafił nie tylko przebudować drużynę i dotrzeć do głów zawodników, ale chyba uniezależnił się od władz klubu, mających niebezpieczną tendencję do nieprowadzącego do sukcesu obrotu zawodnikami.
Akurat w dniu piątkowego zwycięstwa Lechii nad Śląskiem we Wrocławiu (2:0) przyszła informacja o rozstaniu z Milosem Krasiciem. To był, jak na polską ligę, bardzo dobry zawodnik, ale Stokowcowi nie pasował. Latem z Lechią pożegnali się m.in. Jakub Wawrzyniak, Marco Paixao i Simeon Sławczew, a Sebastian Mila zakończył karierę. Następni w kolejce do pożegnań będą Grzegorz Wojtkowiak oraz Sławomir Peszko.
Stokowiec w ciągu kilku miesięcy stworzył własną drużynę. To jeszcze nie są mistrzowie, niektórym wiele do tego miana brakuje. Ale wrócił po kontuzji Rafał Wolski, a dopóki będzie Flavio Paixao, Lechia może być spokojna.
Podobną drogą w Warszawie idzie Ricardo Sa Pinto. On ryzykuje bardziej, bo Legia jest mistrzem, a nie pretendentem, i każde potknięcie drużyny odbija się na psychice trenera. Do tego stopnia, że na jednej z ostatnich konferencji Portugalczyk łajał dziennikarza za jego pytania o Krzysztofa Mączyńskiego. Pytania były zasadne, dotyczyły bądź co bądź reprezentanta Polski, zesłanego do rezerw. Nie ma w pierwszej drużynie Mączyńskiego, Miroslava Radovicia, a przede wszystkim Arkadiusza Malarza – bramkarza, bez którego nie byłoby mistrzostwa kraju.