Arsene Wenger przy całym swoim uroku i nienagannych zwykle manierach jest też mistrzem w niedostrzeganiu tego, co dla niego niewygodne. Najczęściej dotyczy to fauli jego piłkarzy albo pomyłek sędziego na korzyść Arsenalu. Ale czasami wygląda to tak, jak w środę na Old Trafford, gdy Wenger zrobił wszystko, by nie spojrzeć w oczy mijającego go Aleksa Fergusona. Ten, jak na gospodarza przystało, schodząc do szatni, zrobił gest w kierunku swojego gościa. Napotkał jego dłoń, ale wzroku nie.
Rzadko zdarzały się Wengerowi takie przegrane ze swoim największym rywalem. Bez usprawiedliwienia, bez żadnej legendy o krzywdach doznanych od sędziego czy brutalnie faulujących przeciwników. I bez choćby dwóch, trzech akcji jego zespołu, którymi można by się naprawdę zachwycić.
Dzień wcześniej Chelsea zdegustowała pół Europy, zabijając futbol w Barcelonie, ale w jej grze był przynajmniej ogień, siła fizyczna i wyraźny plan. Arsenal z półfinału na Old Trafford był drużyną nijaką, stłamszoną przez rozpędzonego przeciwnika, niezdecydowaną, jakim sposobem chce ten mecz rozstrzygnąć na swoją korzyść.
Emmanuel Adebayor rozgrywał swoje własne spotkanie, w oderwaniu od drużyny. Cesc Fabregas za rzadko dostawał piłkę. Theo Walcott ciągle biegał w cieniu Patrice’a Evry. Podania prowadziły w ślepą uliczkę, za dużo było strat. Arsenal miał w całym meczu jeden dobry strzał. Manchester kilka stuprocentowych sytuacji. Wenger obiecywał co innego.
Wynik niewiele o tym spotkaniu mówi, tak jak i okoliczności, w których padła zwycięska bramka dla Manchesteru. Tego wieczoru, gdy mistrzowie Anglii budowali w polu karnym Arsenalu jeden efektowny atak za drugim, rozstrzygający okazał się przypadek. W 17. minucie piłka odbiła się od stopy Mikaela Silvestre’a – jedynego piłkarza, który kiedykolwiek odszedł od Fergusona do Wengera – pod nogi Johna O’Shea, a ten z bliska pokonał Manuela Almunię.