Dziś wielu kibiców Bayernu o sukcesach przestało marzyć, oni chcieliby tylko wiedzieć, czy holenderski przewodnik wybrał już jakąś drogę, czy chodzi w kółko i udaje, że tak jest dobrze. Właściwie nie powinni być zdziwieni, bo van Gaal zachowuje się tak jak we wszystkich klubach w których pracował, od Ajaksu przez Barcelonę po Alkmaar: jak bóg futbolu, ciągle rozgoryczony, że nikt jego wielkości nie rozumie.
W ostatnich latach zrozumieli ją tylko w Alkmaar, gdzie Holender zdobył mistrzostwo Holandii i awans do Ligi Mistrzów. Ale Alkmaar to klub na uboczu, w którym żaden piłkarz nie mógł być ważniejszy od trenera, a van Gaal dostał tam dużo czasu i jeszcze więcej władzy.
Czyli wszystko było inaczej niż jest w Bayernie. Tu van Gaal siedzi na tykającej bombie. Gwiazdy z którymi obchodzi się bez ceregieli zgrzytają zębami, dziennikarze polują na jego gafy, a futbol jakoś nie chce się swojego boga słuchać. Bayern nudzi i rozdaje punkty. Jest siódmy w Bundeslidze, a w LM właśnie dotarł do przepaści.
Zwycięstwo w dzisiejszym meczu z Maccabi Hajfa nie uratuje go przed odpadnięciem, jeśli w drugim meczu Juventus Turyn wygra w Bordeaux. Nadzieje Bayernu opierają się na wierze, że mistrz Francji, który awans zapewnił sobie wygrywając w poprzedniej kolejce w Monachium, zagra z Juventusem na poważnie. Nie jest to najmocniejsze oparcie.
Bordeaux nie będzie dziś miało w składzie dwóch swoich największych gwiazd i najlepszych strzelców. Yoan Gourcuff nie wyleczył jeszcze kontuzji pachwiny z pierwszego meczu barażowego Francji i Irlandii, a Marouane Chamakh zszedł już po 17 minutach ostatniego spotkania ligowego z Valenciennes. Ten mecz pokazał, jak gra Bordeaux bez podań Gourcuffa i skuteczności Chamakha: mistrzowie przegrali u siebie pierwszy mecz od dwóch lat.