Koniec grzecznej Barcelony. Kto jeszcze nie zauważył, że ta drużyna to nie tylko piękno, ale też mięśnie, i że straszyć potrafi równie dobrze, jak zachwycać, ten dziś będzie miał okazję.
Od kiedy skończył się pierwszy mecz, trwa w Katalonii wielka mobilizacja. Przypominanie krzywd, których drużyna zaznała od Jose Mouri-nho ostatnio i w dalszej przeszłości. Wzywanie kibiców, by walczyli o awans do finału razem z piłkarzami. Wielki medialny spektakl pod hasłem „La Remontada“ (powrót, odrobienie strat). Barcelońskie gazety piszą: zobacz to na żywo, nie przegap. Tak jakby scenariusz mógł być tylko jeden.
– Chcę zobaczyć najgorętsze Camp Nou w historii. Niech przez te 90 minut nasi rywale znienawidzą zawód piłkarza – mówił do kibiców Gerard Pique. Po ostatnim meczu ligowym założył tak jak wszyscy koledzy czarne koszulki, które z przodu miały obietnicę, że drużyna da z siebie wszystko, a na plecach prośbę, by być z nią tej środy.
Od kiedy trenerem jest Pep Guardiola, Barcelona jeszcze nie miała przed sobą tak wysokiej przeszkody i tylu powodów, by się mścić. Za to, że podróż autobusem do Mediolanu była za długa, trawa na San Siro za wysoka i sucha, a sędzia stronniczy. Ale przede wszystkim za to, że Inter ośmielił się być aż tak dobry.
Rok temu w półfinale Barcelona też była pod ścianą, ale wtedy podział był jasny: tu stoimy my, artyści, a tam zabójcy futbolu z Chelsea. Tu jest Wenus, tam Mars. Inter takiej łatwej wymówki nie dał. W posiadaniu piłki był gorszy, ale w grze w piłkę lepszy.