Ze stryczka zerwała się Korona, a jeszcze kilka tygodni temu wydawało się, że zespół prowadzony przez Ryszarda Tarasiewicza jest murowanym kandydatem do spadku. W piątkowym kuriozalnym meczu zespół z Kielc pokonał u siebie Wisłę Kraków 3:2 i zyskał czas na głębszy oddech.
To już trzeci z rzędu mecz Korony bez porażki. Jak na drużynę, która na pierwsze zwycięstwo musiała czekać aż do ósmej kolejki, to wynik więcej niż przyzwoity. Oczywiście obecna seria nie oznacza, że Korona może już spokojnie patrzeć w przyszłość i przestać obawiać się spadku, ale wygląda, że w Kielcach pożar dogasa.
Tym większe słowa pochwały należą się działaczom, którzy wytrzymali ciśnienie i nie zwolnili trenera Tarasiewicza – a przecież oba kluby będące w tabeli jeszcze niżej (Ruch i Zawisza) szkoleniowców w trakcie sezonu wymieniły.
W piątek Korona miała mnóstwo szczęścia, a takiego festiwalu samobójczych bramek, jaki widzieliśmy w Kielcach, nie było w naszej lidze już dawno. Najpierw na strzał z dystansu zdecydował się Kyryło Petrow, a piłka po drodze odbiła się od głowy Arkadiusza Głowackiego i zmyliła stojącego w bramce Wisły Michała Buchalika. Ten gol w protokole został jednak zapisany na konto Ukraińca. Podobnie jak wyrównująca bramka, którą zdobył Łukasz Burliga, ale po jego strzale głową piłka odbiła się od Petrowa.
Przy kolejnych dwóch golach wątpliwości już nie było. Najpierw samobója strzelił węgierski stoper Wisły – Richard Guzmics, a następnie na 2:2 trafił do swojej bramki Radek Dejmek, który zupełnie nie dogadał się z bramkarzem Vytuasem Cerniauskasem. Na szczęście przynajmniej decydującą o zwycięstwie Korony bramkę zdobył jej napastnik Olivier Kapo.