Tekst pochodzi z magazynu "Plus Minus". Ukazał się przed meczem Polska - Niemcy na Stadionie Narodowym
Najbliżej zwycięstwa byliśmy w roku 2011, na nowym stadionie w Gdańsku. Dziesięć minut po przerwie prowadziliśmy po strzale Roberta Lewandowskiego. Wyrównał z karnego Toni Kroos. Kiedy w 81. minucie sędzia pokazał Arkadiuszowi Głowackiemu drugą żółtą kartkę, myśleliśmy tylko, jak utrzymać wynik remisowy.
W pierwszej minucie doliczonego czasu bramkarz Tim Wiese sfaulował Pawła Brożka, a Jakub Błaszczykowski wykorzystał rzut karny. Na dwie–trzy minuty przed końcem prowadziliśmy z Niemcami 2:1. Franciszek Smuda zyskał 30 sekund, robiąc zmianę zawodników. Na Niemcach to nie wywarło wrażenia. Zaatakowali jeszcze raz, kiedy kibice na trybunach i zawodnicy na ławkach oglądali już mecz na stojąco.
Z trzech minut zostało kilka sekund. Thomas Mueller na prawym skrzydle zrobił jakiś mało wyszukany zwód, Jakub Wawrzyniak się pośliznął, Niemiec podał piłkę na środek, a Cacau kopnął ją z trzech metrów. 2:2. Niby mało ważny, towarzyski mecz, ale z Niemcami nie ma meczów nieważnych i liczy się każda bramka. Stąd ten żal. Tym razem marzenia odebrał nam Brazylijczyk w niemieckiej koszulce.
Płacz w Dortmundzie
Powiedzenie Gary'ego Linekera: „piłka nożna to taka gra, w której po boisku biega 22 zawodników, a na końcu i tak wygrywają Niemcy", w przypadku ich meczów z Polską też znalazło potwierdzenie. Nie tylko w Gdańsku.