Relacja z Glasgow
- Mam nadzieję, że Polska spuści im lanie i Szkocja nie pojedzie na mistrzostwa – mówi Mitch. Jeszcze przed chwilą jego czarne wąsy byyły białe od piany z Guinnessa. Jest chwila po godzinie 13, pora lunchu. Puby na Gallowgate powoli otwierają drzwi i pojawiają się pierwsi stali bywalcy zamawiając piwo. Kilkaset metrów dalej na Salt Market, gdzie zaczyna się Gallowgate, w modnych kawiarniach, urządzonych w modnym skandynawskim stylu, modni młodzi mieszkańcy Glasgow piją modną organiczną kawę. Inny świat.
Gallowgate to ulica wymalowanych na biało-zielono pubów kibiców Celticu Glasgow, poprzetykanych sex-shopami i lombardami. Ciągnie się aż do Parkhead, gdzie w niecce stoi stadion Celtic Park. Irlandzkie flagi przed lokalami, w środku murale przedstawiające bohaterów z bogatej przeszłości klubu. „Bar 67” prowadzony jest od 15 lat przez rodzinę Millerów. Nazwa nawiązuje oczywiście do najbardziej legendarnej drużyny w historii Celticu – Lwów z Lizbony.
Zespół prowadzony przez Jocka Steina, złożony wyłącznie z piłkarzy urodzonych w najbliżej okolicy stadionu, pokonał w Lizbonie w finale Pucharu Mistrzów 1967 Inter Helenio Herrery 2:1.
Mitch bierze kolejny łyk Guinnessa i opróżnia szklankę niemal do połowy. – Nikogo tu nie interesuje reprezentacja Szkocji. Jesteśmy Irlandczykami i kibicami Celticu. Większość z nas urodziła się oczywiście w Glasgow, ale nawet przez pół dnia nie czuliśmy się Szkotami – mówi pokazując na kolegów zgromadzonych wokół biało-zielonego kontuaru. Oni natychmiast mu gromko przytakują. – Dziś będziemy oglądać mecz Irlandii z Niemcami, a w niedzielę Irlandii z Polską.