Szczęście było blisko już w ubiegłym sezonie. Arsenal długo prowadził w tabeli, ale w kwietniu przegrał 1:4 z bezpośrednim rywalem Manchesterem City i – jak się później okazało – był to kluczowy moment wyścigu o mistrzostwo. Kanonierzy stracili na finiszu pewność siebie, zaczęli się mylić, a piłkarze Pepa Guardioli wykorzystali to z zimną krwią i obronili tytuł.
Choć Arsenal pierwszy raz od siedmiu lat stanął wówczas na podium, kończąc sezon na drugim miejscu, i wrócił do Champions League, pozostał niedosyt. Kibice wciąż muszą żyć wspomnieniami, z łezką w oku opowiadać o drużynie „Niezwyciężonych”, która w 2004 roku nie doznała porażki w żadnym z 38 meczów.
Czytaj więcej
Mecz Real Madryt - SSC Napoli (4:2) pokazał, że futbol to rozrywka zaprojektowana po to, aby cieszyć kibiców. Piłkarze zapewnili im fajerwerki. Jedynie Piotr Zieliński częściej cierpiał niż błyszczał i opuścił boisko z urazem.
– Walczyliśmy o przejście do historii, o coś, czego nikt nie dokonał i być może już nie dokona – twierdził Thierry Henry, który w tamtym sezonie zdobył 30 bramek i został królem strzelców. Nikt jednak nie przypuszczał, że na kolejny tytuł przyjdzie Arsenalowi czekać tak długo, a do gabloty będzie można wstawić co najwyżej Puchar Anglii albo Tarczę Wspólnoty.
Kanonierzy zderzyli się boleśnie z rzeczywistością. Z czasem przegrywali rywalizację już nie tylko z Manchesterem United, ale także z Chelsea i Manchesterem City, czyli klubami sponsorowanymi przez rosyjskiego oligarchę Romana Abramowicza i emirackich szejków.