Jeśli rzeczywiście tak się stanie i na innych stadionach po ostatnim gwizdku kibice będą gwizdać tak głośno, jak przy Bułgarskiej, gdzie nie padła żadna bramka, seria przejdzie do historii nie jako ta z największą frekwencją (jest na to szansa), ale jako jedna z najnudniejszych.
Franciszek Smuda jeszcze jesienią ustawiał swoją drużynę tak, że strzelała dużo goli, niewiele mniej traciła, a radość i swoboda, z jaką piłkarze poruszali się po boisku, przypominała futbol latynoamerykański. Jako że losy meczów rozstrzygały się w końcówkach, trener zyskał wówczas pseudonim „Hitchcock” i nosił go z dumą, opowiadając, że zawsze będzie wolał, by jego drużyna wygrała 4:3 niż 1:0. W pierwszej połowie piątkowego meczu Lech jednak nie tylko nie oddał choćby jednego strzału na bramkę, ale tak przeraźliwie bał się zaatakować, że rzadko docierał nawet pod pole karne przeciwnika.
Zagłębie w obronie grało równie dobrze (zupełnie niewidoczny był brak Manuela Arboledy, który tak bardzo chciał odejść do Lecha, że trafił do rezerw klubu z Lubina), ale znacznie groźniej w ataku. Piłkarze Ulatowskiego, który przekonuje coraz bardziej, że pomagając Czesławowi Michniewiczowi był chyba kimś więcej niż tylko asystentem, aż 15 razy uderzali na bramkę Krzysztofa Kotorowskiego. Bramkarz Lecha nie dał się jednak pokonać i już od 414 minut zachowuje czyste konto w ekstraklasie.
Prowadzący mecz pierwszy polski sędzia zawodowy Grzegorz Gilewski w drugiej części nie dopatrzył się dwóch przewinień gospodarzy, które mogły dać zwycięstwo Zagłębiu. Najpierw Piotr Reiss brutalnie sfaulował Rui Miguela, za co mógł otrzymać nawet czerwoną kartkę, a 10 minut przed końcem Luis Henriquez w niegroźnej sytuacji sfaulował Sretena Sretenovicia w polu karnym.
W drugim piątkowym meczu Polonia Bytom pokonała Zagłębie Sosnowiec 1:0 po golu Jacka Trzeciaka. Po raz pierwszy od dwudziestu lat mecz ekstraklasy rozegrany został na stadionie w Bytomiu.