Wszystko tu jest jak z bajki, futbol również. Warowne miasto San Marino na szczycie Monte Titano (749 m n.p.m.) od Disneylandu różni się tym, że naprawdę pobudowano je w średniowieczu. Do twierdzy można się dostać krętą, stromą drogą albo kolejką linową jak z filmu „Tylko dla orłów”. W środku wszystko wygląda jak przed wiekami i gdyby nie tu i ówdzie susząca się bielizna, można by pomyśleć, że to teatralne dekoracje.
Od krótkiej okupacji przez aliantów podczas ostatniej wojny enklawy za murami nikt nie najeżdżał, jeśli pominąć inwazję bogatych Rosjan przyjeżdżających na zakupy. Na wielu sklepach są włosko-rosyjskie napisy, płacić można w rublach. Na poszukiwaczy innych wrażeń czeka przepiękny krajobraz, a jako bonus Rimini i Adriatyk.
Wjeżdżających od strony Rimini pozdrawia napis: „Witajcie w republice wolności”. Jak chce legenda, San Marino rządzi się demokratycznie od 301 r., gdy zmarł święty Marinus, założyciel wspólnoty chrześcijańskiej na Monte Titano.
W epoce oświecenia republika uchodziła za ideał demokracji. Jej niepodległość uszanowali Napoleon, kongres wiedeński i powstałe w 1865 r. państwo włoskie. Mussolini ani Hitler też się w sprawy republiki nie mieszali.
W tej bajecznej okolicy piłkę kopie ok. 1000 osób. Liga republiki składa się z dwóch grup, w sumie 15 drużyn. Ale najlepsza, San Marino Calcio, jest tak dobra (grają w niej też Włosi), że bije bez trudu reprezentację. Występuje we włoskiej Serie C2.