Żeby tego dokonać, Alex Ferguson otarł się o granice prawa. Najpierw z Cristiano Ronaldo uczynił „zakładnika XXI wieku”. Płaci mu co prawda tygodniowo tyle, ile zwykły śmiertelnik nie zarabia przez rok, ale do Realu Madryt odejść nie pozwolił. Później wyrwał sąsiadowi – Manchesterowi City – Dymitara Berbatowa, wywożąc Bułgara taksówką z ciemnymi szybami z lotniska w Manchesterze prosto na Old Trafford.
Do Manchesteru przyjeżdża Villarreal – rywal niewygodny, bo w dwóch dotychczasowych konfrontacjach z United remisował, i mający świeżo w pamięci największy sukces w historii – wicemistrzostwo Hiszpanii w poprzednim sezonie. Kibiców Manchesteru bardziej niż aktualna forma piłkarzy uspokaja statystyka: 12 ostatnich meczów w Lidze Mistrzów na własnym boisku wygranych, triumf w ostatniej edycji – bez porażki.
Do Madrytu na mecz z Realem, który do tej pory Puchar Mistrzów zdobywał dziewięć razy, a w Lidze Mistrzów startuje po raz 13., przyjeżdża za to absolutny nowicjusz BATE Borysów. Nie zdarzyło się jeszcze, by Hiszpanie nie wyszli z grupy, jednak rzadko mobilizują się już od pierwszego meczu. W ostatnich czterech sezonach trzy razy na inaugurację przegrywali.
Trenerowi Berndowi Schusterowi problemów zazdrości cały świat, ale z wysokości ławki rezerwowych na Santiago Bernabeu kłopot z ochoczym dokupowaniem przez prezydenta klubu nowych zawodników rzeczywiście jest poważny. Gdy nie udało się sprowadzić Cristiano Ronaldo, Ramon Calderon postanowił koniecznie kupić kogoś innego, żeby tylko socios nie pomyśleli, że nie dba o klub. Ochłonął dopiero po przemówieniu Raula, który zapewnił, że kadra jest wystarczająca, a wzmocnienia mogą tylko zepsuć atmosferę.
Z Madrytu pozbyto się jedynie Robinho, który co prawda nawet lądując w Anglii, myślał że przeszedł do Chelsea, a nie do Manchesteru City, jednak kiedy ktoś proponuje 40 milionów za gracza, któremu nie podoba się w takim klubie jak Real i śmie jeszcze o tym mówić głośno, nie sposób odmówić.