Kiedy pod koniec sierpnia rozlosowano grupy, było jasne, że ktoś z trójki Paris Saint-Germain, Liverpool, Napoli będzie musiał odpaść. A jednak trudno uwierzyć, że któregoś z tych zespołów wiosną w Champions League oglądać już nie będziemy. Liverpool pół roku temu grał w finale z Realem, PSG to finansowa potęga, a Napoli zatrudniło Carlo Ancelottiego, by strącić Juventus z piedestału w Serie A.
Wicemistrzowie Włoch przed ostatnią kolejką są teoretycznie w najbardziej komfortowym położeniu. Prowadzą w grupie C z punktem przewagi nad PSG i trzema nad Liverpoolem. Wystarczy, że we wtorek zremisują na Anfield.
Problem w tym, że piłkarze Juergena Kloppa, rozdający rywalom punkty w meczach wyjazdowych (trzy porażki), przed własną publicznością zmieniają się nie do poznania. Po świetnym widowisku rzutem na taśmę pokonali PSG (3:2), później rozbili Crveną Zvezdę (4:0).
Teraz też muszą wygrać. Ale poprzeczka wisi wyżej, bo Napoli nie przegrało żadnego z pięciu dotychczasowych spotkań. Sprawę komplikuje też fakt, że Liverpool musi zwyciężyć 1:0 lub różnicą dwóch goli. W innym przypadku pozostanie trzymać kciuki za niepokonaną na własnym stadionie Crveną Zvezdę, by urwała punkty PSG.
Może dojść do sytuacji, że cała trójka zakończy fazę grupową z dziewięcioma punktami (remis PSG i wygrana Liverpoolu). Wówczas do 1/8 finału z pierwszego miejsca zakwalifikuje się Liverpool, a awans drugiej drużyny będzie zależeć od wyniku na Anfield.