W tym roku mistrz Polski od reszty drużyn z czołówki nie będzie specjalnie odstawał. Będzie mistrzem wymęczonym, wypracowanym w pocie i znoju. Legia i Lech, najskuteczniejsze drużyny ligi, wczoraj zagrały słabo. Menedżerowie z Zachodu, którzy przyjechali na łowy do Warszawy, w swoich notesach zapisali przede wszystkim jedno hasło: „Nie przepłacać”.
Legia wyszła na prowadzenie już w dziesiątej minucie. Zagapił się Ivan Djurdjević, piłkę po wrzucie z autu przejął Roger i dośrodkował w pole karne. Tam czekał już Takesure Chinyama i strzałem głową odpowiedział na dwa gole Pawła Brożka z Wisły Kraków (w meczu z Górnikiem), z którym ściga się o koronę najlepszego strzelca ligi.
Chinyama specjalnie na mecz z Lechem ogolił głowę. Nie na zero, ale w łaty jak na piłce. Za zdobytą bramkę dostał oczywiście owację na stojąco, ale później kibice i koledzy z drużyny zapewne trochę się dziwili, jak taki piłkarz mógł już 17 razy pokonać bramkarzy rywali w meczach ligowych.
Nawet kiedy zawodnicy Legii wymieniali bezbłędnie osiem, dziewięć podań i w końcu podawali Chinyamie, mogli być pewni, że na nim brasiliana się skończy. Pomysł Jana Urbana z wycofaniem jedynego napastnika bliżej linii środkowej, tak żeby zabrał ze sobą dwóch obrońców Lecha, też się nie udał. Obrońcy zostali na swoim miejscu, a Chinyama w roli rozgrywającego przynosił więcej szkody niż korzyści.
Legia w czterech poprzednich spotkaniach nie straciła gola, co trudno wytłumaczyć. Pod bramką Jana Muchy miała swoje okazje Arka, miał i Piast Gliwice, wczoraj w drugiej połowie piłkarze Franciszka Smudy też bez większych problemów przedzierali się przez zasieki tworzone przez Jakuba Rzeźniczaka i Inakiego Astiza. Sytuację kilka razy ratował Dickson Choto, ale bramką dla gości pachniało bardziej niż kiełbaskami ze stadionowych bufetów.