Gdy w 2008 roku przyleciał z Sao Paulo do Monachium, nic nie zapowiadało nadchodzącej katastrofy. Breno Vinicius Rodrigues Borges rekomendacje miał dobre: kapitan olimpijskiej reprezentacji Brazylii, polecony przez Giovane Elbera, obserwowany również przez Real Madryt, Milan, Juventus i Fiorentinę. To wszystko robiło wrażenie i mogło zamydlić oczy.
Jeszcze zanim wyszedł na boisko, stał się głównym bohaterem debaty dotyczącej dysproporcji w zarobkach. – Gdy najbogatszy niemiecki klub kupuje za 14 mln euro brazylijskiego nastolatka i oferuje mu dochody, których nie może osiągnąć większość głów rodzin przez lata ciężkiej pracy, to coś tu nie gra – denerwował się szef niemieckiego parlamentu Norbert Lammert.
Breno dostał wszystko, co chciał. Drzwi do kariery stały otworem, ale nie umiał się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Narzekał na pogodę, nie potrafił wywalczyć miejsca w obronie, był wypożyczany do Norymbergi. Zbierał czerwone kartki i leczył kontuzje. W Bayernie grał od święta. Przez trzy lata wystąpił tylko w 21 meczach Bundesligi. Nie zachwycił.
Głośno zrobiło się o nim dopiero we wrześniu, gdy wybuchł pożar w jego posiadłości pod Monachium. Willa została całkowicie zniszczona, straty oszacowano na półtora miliona euro. Breno, leczący wówczas kontuzję kolana, odniósł niewielkie obrażenia. Żony Renaty i trójki dzieci nie było na szczęście w domu.
Prokuratura uznała, że pożar nie był przypadkowy. Breno, podejrzany o podpalenie, spędził prawie dwa tygodnie za kratkami. Wyszedł, bo Bayern wpłacił za niego pół miliona euro kaucji. Później załatwił mu jeszcze opiekę psychiatrów i pozwolenie na wyjazd na zimowe zgrupowanie w Katarze (piłkarz ma zakaz opuszczania terytorium Niemiec).