Ken Bates wygląda trochę jak Święty Mikołaj od Coca Coli: biała broda, charakterystyczny nos, okulary. Może tylko nie jest tak gruby jak ten z reklamy. Ale też ma prezent dla kibiców Leeds United: dogadał się wreszcie z szejkami z funduszu GFH Capital i tuż przed Bożym Narodzeniem sprzeda im klub. – Przejmą 100 procent udziałów, a cały proces ma się zakończyć 21 grudnia – mówił Bates w Yorkshire Radio.
Niektórzy ludzie wierzą, że nadejdzie wtedy koniec świata, ale ci z Leeds woleliby go trochę przesunąć. Skoro wreszcie ma być lepiej, to niech ten świat jeszcze potrwa. Oni w Leeds swój koniec świata przeżywali już od dawna.
Właściwie od kiedy zaczął się XXI wiek, nie mieli piłkarskich powodów do radości. Poprzednie stulecie zamknęli, licząc się w Europie i grając w Lidze Mistrzów, ale szybko się okazało, jak kruche podstawy ma ten sukces. Wystarczyło raz nie zakwalifikować się do Ligi Mistrzów i rozsypał się cały budżet tej drużyny, a właściciele nie wiedzieli, skąd wziąć pieniądze.
Zaczęli sprzedawać zawodników, najpierw pojedynczo, od tych najbardziej wartościowych i najdroższych w utrzymaniu: Rio Ferdinanda za 30 mln funtów do Manchesteru United, potem Jonathana Woodgate'a, a wreszcie hurtowo: Lee Bowyera, Nigela Martyna, Robbiego Fowlera, Robbiego Keane'a, Harry'ego Kewella. Lista była coraz dłuższa. W końcu sprzedawali każdego, na kogo był kupiec, byle tylko załatać dziurę w budżecie – coraz większą i większą.
Nic dziwnego, że spadli z Premier League w 2004 roku. Wtedy trzeba było sprzedać niemal za bezcen ostatnie rodowe srebra: Marka Vidukę, Jamesa Milnera i jeszcze kilku innych. Wszystko to było mało, sytuacja zaszła tak daleko, że trzeba się było pozbyć centrum treningowego i legendarnego stadionu Elland Road, którym zachwycał się nawet Alex Ferguson.