Lech był w sobotnie popołudnie drużyną lepszą, a Legia popełniła jeden z siedmiu grzechów głównych – zgrzeszyła pychą. Fakty są dla obrońców tytułu i faworyta do mistrzostwa bezlitosne – Lech, wygrywając w Warszawie 2:1, został nowym liderem ekstraklasy. Poznaniacy mają dwa punkty przewagi i są panami własnego losu. Nie muszą się oglądać na nikogo, tylko robić swoje. Natomiast legioniści w każdy weekend zbierać się będą przed telewizorami w porze meczów Lecha i krzyżując palce za plecami, plując przez lewe ramię, rytmicznie będą szeptać: „Skuś baba na dziada" .
Jeszcze dwa dni przed meczem Marek Saganowski mówił z pełnym przekonaniem w rozmowie z „Rz", że Legia jest całkowicie poza zasięgiem innych polskich drużyn, jeśli tylko zagra na swoim najwyższym poziomie. Jeśli w sobotę w ekstraklasowym hicie był to ten najwyższy poziom, to warszawianie boleśnie się przekonali, że mają godnego rywala.
Lech był w sobotę lepszy. Bramki strzelone w odstępie dwóch minut przez Darko Jevticia i Karola Linetty'ego sprawiły, że zawodnicy Macieja Skorży mogli spokojnie przyglądać się desperackim próbom gospodarzy. Owszem, jedną bramkę straty udało się Legii odrobić – strzelcem gola był jeden z najsłabszych na boisku Ivica Vrdoljak – ale nauczony na swoich błędach Lech (w tym sezonie w trzech poprzednich spotkaniach za każdym razem prowadził z Legią, ale tylko raz udało mu się wygrać) nie dał sobie zrobić krzywdy. Chociaż gdyby w czwartej minucie doliczonego czasu gry Guilherme nie skupił się tak bardzo na sile strzału, tylko postawił na precyzję, po raz kolejny można by pisać o tym, że Legia uciekła katu spod topora.