Zaczęło się od wizyty w hipermarkecie, gdzieś na przełomie wieków. Malutki Bartuś przypadkiem dostał tam ulotkę o pokazowych zawodach miniżużlowych, odbywających się w Barlinku, spod którego pochodzi.
– Pojechaliśmy na tę imprezę i zobaczyłem, jak po torze na małym motorku jeździ chłopiec w moim wieku. Zapytałem taty, dlaczego ten chłopiec może sobie tak jeździć przy wszystkich kibicach, a ja nie mogę. Kilka tygodni później ja też już jeździłem – wspominał w wywiadach Zmarzlik, dziś duma Kinic, wioski w województwie zachodniopomorskim.
Przed sobotnią Grand Prix w Toruniu jeżdżące po okolicy szkolne autobusy oklejone były plakatami ze zdjęciem ich krajana i podpisem „Jedziemy po mistrza. Kinice Bartka Kibice". O 19.00 połowa wsi prawdopodobnie siedziała przed telewizorami, a druga połowa po prostu wybrała się do Torunia.
Tam gryźli paznokcie, zastanawiając się, czy ich pupilowi uda się obronić przewagę, wypracowaną w dziewięciu rundach Grand Prix. Przed ostatnim turniejem mistrzostw świata Zmarzlik miał 7 pkt przewagi nad Emilem Sajfutdinowem (Rosja) i dziewięć nad Leonem Madsenem (Dania). W poprzednich latach nikt takiej przewagi nie roztrwonił, ale o ile Rosjanin na Motoarenie w Toruniu spisywał się dobrze, to Duńczyk był rewelacyjny – wywalczył komplet 21 punktów. Na szczęście przewaga okazała się wystarczająca i Zmarzlik już po wygranym półfinale turnieju był podrzucany w górę, gdyż zapewnił sobie złoto. Finał, w którym rozentuzjazmowany Polak przyjechał do mety ostatni, nie miał już znaczenia dla końcowego triumfu.
– Półfinał tak się dłużył, że myślałem, że jadę dziesięć biegów naraz. Jechałem jak w jakimś slow-motion – mówił na gorąco w Canal Plus. A komentatorzy zastanawiali się, jakim kosmitą musi być Zmarzlik, by w czasie najważniejszego w życiu wyścigu zerkać sobie na telebim wiszący nad Motoareną.