Tylko igrzyska olimpijskie raz na cztery lata pokazują, jak atrakcyjny może to być spektakl. Mistrzostwa świata takie nie są, w tym roku lista wielkich nieobecnych w Moskwie jest gruba jak książka telefoniczna. Najbliższa przyszłość też wydaje się czarna, bo lekkoatleci są na najlepszej drodze, by zająć miejsce kolarzy jako najmniej wiarygodni bohaterowie współczesnego sportu. To i tak cud, że przy tej liczbie dopingowych wpadek to nie lekkoatleta, a wciąż kolarz jest dyżurnym czarnym charakterem.
Jedną z najbardziej pouczających rozmów o sporcie odbyłem na początku lat 90. z Włodzimierzem Puzio. Zapewne nikt z szanownych czytelników nie wie dziś, kto to był. A szkoda, bo to postać wybitna – pianista, tancerz, człowiek wielu kultur i języków, ale przede wszystkim znakomity trener. Przed igrzyskami roku 1968 pracował w Meksyku, to jego wychowanką była prześliczna płotkarka Enriqueta Basilio, która zapalała olimpijski znicz.
Włodzimierz Puzio przyjął mnie w małym mieszkanku przy Myśliwieckiej, którego głównym meblem był fortepian. Mieliśmy rozmawiać o lekkoatletyce, ale on już na wstępie powiedział: „Nie mamy o czym mówić, bo lekkoatletyka się skończyła i nigdy nie wróci”. Gdy zapytałem, kiedy to się stało i kto ten sport pogrzebał, trener odpowiedział: „Proszę pana, widziałem w telewizji, jak biegaczka z NRD poprawiała rekord świata na 400 metrów, a po minięciu mety biegła dalej, uśmiechała się i pozdrawiała kibiców. To jest nie do pojęcia, biegacz po pobiciu rekordu na tym dystansie ma paść i umierać, bo to bieg, którego nie da się wytrenować tak, by bić rekordy bez bólu. Wyłączyłem telewizor, chciało mi się płakać”.
Włodzimierz Puzio nie żyje od dawna, tego rekordu Marity Koch na 400 m do dziś nikt nie poprawił i się na to nie zanosi, ale lekkoatletyka trwa, z tym pierworodnym grzechem z lat 80. Mija właśnie 30 lat od pierwszych mistrzostw świata w Helsinkach. Była to też pierwsza wielka impreza, podczas której sportowcy z ZSRR i całego bloku wschodniego mogli zmierzyć się z Amerykanami po bojkocie przez Zachód igrzysk w Moskwie. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że za rok nastąpi rewanż i to my nie pojedziemy do Los Angeles.
Mistrzostwa w Helsinkach w fotoreportażu przypomniała francuska gazeta „L’Equipe Magazine”. Niektóre zdjęcia do dziś budzą grozę, np. Czeszki Jarmili Kratochvilowej, która wygrała bieg na 800 m (pół godziny po półfinale na 400 m) z przewagą ośmiu metrów, a nazajutrz, już w finale, pobiła rekord świata na 400 m. Jeśli taki był założycielski mit, to potem mogło być już tylko gorzej. I było, aż do apogeum podczas igrzysk w Seulu. Tam na 100 i 200 m wygrywała równie jak Kratochvilova nieludzka Amerykanka Florence Griffith-Joyner, przekształcona w rok z kobiety w twór z makabrycznej bajki (wiem, co piszę, widziałem ją rok wcześniej w Atenach i potem w Seulu). Bena Johnsona wówczas złapano i zdyskwalifikowano, rekordy Flo-Jo są ważne do dziś, wciąż mogą służyć jako straszak. Biegaczka zmarła 10 lat po igrzyskach wyprawionych przez markiza Juana Antonio Samarancha (ówczesny szef MKOl) i prezydenta Primo Nebiolo (rządził Międzynarodową Federacją Lekkoatletyczną).