Lekkoatletyka - już nie królowa sportu

Nazywano ją królową sportu, gdy mistrzostw świata nie było. Teraz są, ale już nikt lekkoatletyki tak nie traktuje.

Publikacja: 16.08.2013 17:48

Mirosław Żukowski

Mirosław Żukowski

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Ryszard Waniek

Tylko igrzyska olimpijskie raz na cztery lata pokazują, jak atrakcyjny może to być spektakl. Mistrzostwa świata takie nie są, w tym roku lista wielkich nieobecnych w Moskwie jest gruba jak książka telefoniczna. Najbliższa przyszłość też wydaje się czarna, bo lekkoatleci są na najlepszej drodze, by zająć miejsce kolarzy jako najmniej wiarygodni bohaterowie współczesnego sportu. To i tak cud, że przy tej liczbie dopingowych wpadek to nie lekkoatleta, a wciąż kolarz jest dyżurnym czarnym charakterem.

Jedną z najbardziej pouczających rozmów o sporcie odbyłem na początku lat 90. z Włodzimierzem Puzio. Zapewne nikt z szanownych czytelników nie wie dziś, kto to był. A szkoda, bo to postać wybitna – pianista, tancerz, człowiek wielu kultur i języków, ale przede wszystkim znakomity trener. Przed igrzyskami roku 1968 pracował w Meksyku, to jego wychowanką była prześliczna płotkarka Enriqueta Basilio, która zapalała olimpijski znicz.

Włodzimierz Puzio przyjął mnie w małym mieszkanku przy Myśliwieckiej, którego głównym meblem był fortepian. Mieliśmy rozmawiać o lekkoatletyce, ale on już na wstępie powiedział: „Nie mamy o czym mówić, bo lekkoatletyka się skończyła i nigdy nie wróci”. Gdy zapytałem, kiedy to się stało i kto ten sport pogrzebał, trener odpowiedział: „Proszę pana, widziałem w telewizji, jak biegaczka z NRD poprawiała rekord świata na 400 metrów, a po minięciu mety biegła dalej, uśmiechała się i pozdrawiała kibiców. To jest nie do pojęcia, biegacz po pobiciu rekordu na tym dystansie ma paść i umierać, bo to bieg, którego nie da się wytrenować tak, by bić rekordy bez bólu. Wyłączyłem telewizor, chciało mi się płakać”.

Włodzimierz Puzio nie żyje od dawna, tego rekordu Marity Koch na 400 m do dziś nikt nie poprawił i się na to nie zanosi, ale lekkoatletyka trwa, z tym pierworodnym grzechem z lat 80. Mija właśnie 30 lat od pierwszych mistrzostw świata w Helsinkach. Była to też pierwsza wielka impreza, podczas której sportowcy z ZSRR i całego bloku wschodniego mogli zmierzyć się z Amerykanami po bojkocie przez Zachód igrzysk w Moskwie. Nikt jeszcze wtedy nie wiedział, że za rok nastąpi rewanż i to my nie pojedziemy do Los Angeles.

Mistrzostwa w Helsinkach w fotoreportażu przypomniała francuska gazeta „L’Equipe Magazine”. Niektóre zdjęcia do dziś budzą grozę, np. Czeszki Jarmili Kratochvilowej, która wygrała bieg na 800 m (pół godziny po półfinale na 400 m) z przewagą ośmiu metrów, a nazajutrz, już w finale, pobiła rekord świata na 400 m. Jeśli taki był założycielski mit, to potem mogło być już tylko gorzej. I było, aż do apogeum podczas igrzysk w Seulu. Tam na 100 i 200 m wygrywała równie jak Kratochvilova nieludzka Amerykanka Florence Griffith-Joyner, przekształcona w rok z kobiety w twór z makabrycznej bajki (wiem, co piszę, widziałem ją rok wcześniej w Atenach i potem w Seulu). Bena Johnsona wówczas złapano i zdyskwalifikowano, rekordy Flo-Jo są ważne do dziś, wciąż mogą służyć jako straszak. Biegaczka zmarła 10 lat po igrzyskach wyprawionych przez markiza Juana Antonio Samarancha (ówczesny szef MKOl) i prezydenta Primo Nebiolo (rządził Międzynarodową Federacją Lekkoatletyczną).

Ci wszyscy, którzy mieli nadzieję, że to szaleństwo skończy się wraz z upadkiem ZSRR, zjednoczeniem Niemiec, czyli w świecie, który do dziś jest naszym światem, szybko musieli ją porzucić. W miejsce polityki weszły pieniądze – znakomicie płatne mityngi, globalna reklama i lekkoatletyka się nie zmieniła, tylko dopingowa obróbka jest dziś subtelniejsza, nie czyni już z ludzi estetycznych koszmarów.

Bohaterowie pionierskich czasów, jeśli mieli szczęście, to wciąż żyją i nie są wrakami jak ofiary enerdowskich eksperymentów. Polscy mistrzowie świata z Helsinek, Edward Sarul i Zdzisław Hoffmann, są medialnie prawie nieobecni, wybrali życie w ciszy. Niektórzy medaliści sprzed 30 lat, jak Siergiej Bubka, Carl Lewis czy Heike Drechsler zachowali nawet swe fortuny, są do dziś honorowymi gośćmi na salonach i nigdy nie powiedzieli ani słowa prawdy o tamtych czasach.

Kiedy zobaczyłem ich zdjęcia we francuskiej gazecie, przypomniałem sobie łzy Włodzimierza Puzio, który żegnał się z lekkoatletyką.

Tylko igrzyska olimpijskie raz na cztery lata pokazują, jak atrakcyjny może to być spektakl. Mistrzostwa świata takie nie są, w tym roku lista wielkich nieobecnych w Moskwie jest gruba jak książka telefoniczna. Najbliższa przyszłość też wydaje się czarna, bo lekkoatleci są na najlepszej drodze, by zająć miejsce kolarzy jako najmniej wiarygodni bohaterowie współczesnego sportu. To i tak cud, że przy tej liczbie dopingowych wpadek to nie lekkoatleta, a wciąż kolarz jest dyżurnym czarnym charakterem.

Pozostało jeszcze 89% artykułu
Lekkoatletyka
Upadek domu Ingebrigtsenów. Czy ojciec jednego z najlepszych biegaczy świata krzywdził dzieci?
Lekkoatletyka
Mykolas Alekna znów pobił rekord świata. Czy zrobił to uczciwie?
Lekkoatletyka
Memoriał Janusza Kusocińskiego. Najstarszy polski mityng wraca na Stadion Śląski
Lekkoatletyka
Grand Slam Track. Michael Johnson szuka Świętego Graala
Materiał Partnera
Konieczność transformacji energetycznej i rola samorządów
Lekkoatletyka
Klaudia Siciarz kończy karierę. Niespełniona nadzieja polskich płotków