Dwunastokrotny medalista wielkich imprez w biegu na 800 m i człowiek, który rzucił wyzwanie średniodystansowcom z Afryki, schodzi z bieżni. Utytułowany i spełniony, choć bez medalu igrzysk i finału, którym miał być start w ten weekend w MŚ w Belgradzie, gdzie broniłby złota.
Kszczot biegł przez karierę i kwitł, a razem z nim dojrzewała polska lekka atletyka. Dwanaście lat temu, kiedy był w Dausze trzeci i zdobył swój pierwszy krążek wśród seniorów, na podium halowych MŚ stała jeszcze tylko tyczkarka Anna Rogowska. Dekadę później, gdy zdobył mistrzostwo Europy w Berlinie, nasza reprezentacja była już na podium klasyfikacji medalowej.
Polską lekkoatletykę opuszczają ważne postacie, nietuzinkowe charaktery. Karierę w ciągu pół roku zakończyli wielokrotni medaliście wielkich imprez: dyskobol Piotr Małachowski, młociarka Joanna Fiodorow, biegacz Rafał Omelko czy skoczkini wzwyż Kamila Lićwinko.
Onieśmielający profesor
Kszczot zawsze był trochę inny. Inżynier z wykształcenia, umysł ścisły. Wychował się na wsi, więc zapał do pracy wyniósł z domu, ale w sporcie bardziej przemawiało do niego mędrca szkiełko i oko. Wybitnie świadomy, cierpliwie racjonalizował wydarzenia z bieżni. Biegania uczył go Stanisław Jaszczak, ale najlepsze wyniki przyniosła jego współpraca z innym inżynierem – Zbigniewem Królem.
Sukcesy oraz styl – zarówno na bieżni, jak i w strefie wywiadów – sprawiły, że okrzyknięto go „Profesorem”. Chętnie etykietkę przyjął. Zawsze był rozmówcą nietuzinkowym i wymagającym, niektórych onieśmielał.