—korespondencja z Pekinu
Trzeba trzymać miotaczy za słowo, że eliminacje to jedno, konkurs o medale drugie. Podwójny mistrz olimpijski Tomasz Majewski zdobył awans nieco nerwowo – wprawdzie trzy zaliczone próby, lecz żadna za żółtą linię oznaczającą 20,65 m, czyli pewność startu w wieczornym finale. Najlepsze pchnięcie – 20,34 m i 10. pozycja w szczęśliwej dwunastce.
Tłumaczeń wielkich nie było – polski mistrz rzekł, że w finale po prostu musi być lepiej, co oznacza potrzebę zapanowania nad niuansami techniki, bo z siłą nie jest źle. Młody Konrad Bukowiecki tłumaczył się gęściej, bo miał z czego: trzy pchnięcia spalone, szkoda każdego, ale najbardziej ostatniego, gdy kula poleciała hen, pod 21 m, lecz nogi kulomiota, żyjąc własnym życiem, wyniosły go, niestety, za betonowy krąg.
– Bo kula była za śliska i za nowa – można streścić wypowiedź sportowca. Faktycznie sprzęt wyglądał na mało używany, ale chyba jednak nie zawinił najbardziej. – Nie była to też kwestia nerwów – dodał siłacz. Eliminacje wygrał, po jednej próbie Joe Kovacs – 21,36 m, lider list światowych, przed Davidem Storlem (21,26) – obrońcą tytułu z Moskwy. Typy na finał gotowe.
Chód na 20 km miał przynieść pierwsze złoto Chinom, tak to zapowiadano wierząc w siłę nóg i płuc miejscowych chodziarzy, zwłaszcza mistrza olimpijskiego Ding Chena. Wyszło gospodarzom nieźle, choć bez ostatecznej satysfakcji.