Rzeczpospolita: Podobała się panu nowa trasa?
Bartosz Olszewski: Tak, szczególnie pierwsze 20–25 km. Nieustanny doping. Jeśli chodzi o kibiców, to był najlepszy maraton w Polsce, w jakim wystartowałem. Były fragmenty – okolice Wisłostrady, centrum, mosty – które nie odbiegały atmosferą od największych maratonów. Jak ktoś był w formie, mógł zrobić życiówkę, bo trasa była bardzo szybka. Kryzysów nie miałem, temperatura była w porządku, przeszkadzał natomiast wiatr. Mnie zabrakło 2–3 sekund na kilometrze, ale i tak jestem zadowolony z wyniku.
Pamiętam, jak podczas 6. PZU Festiwalu Biegowego w Krynicy mówił pan, że startujących tam Kenijczyków da się pokonać. Jest szansa, by dogonić kiedyś również tych biegających w Warszawie?
Niektórych zostawiłem za plecami, ale nie oszukujmy się, z tymi najlepszymi nie mam szans i nigdy nie będę miał. To jest praktycznie pierwsza liga. Zwycięzca pobiegł poniżej 2:10. Trzeba by trenować zawodowo, żeby z nimi rywalizować. Dziś w Polsce mógłby chyba tylko Henryk Szost.
Smutno rozstawać się ze Stadionem Narodowym?