Dominacja Golden State Warriors miała trwać jeszcze długo, drużyna zbudowana z gwiazd wydawała się być poza zasięgiem rywali. Porównywani do Boston Celtics lat 60. albo Chicago Bulls lat 90. nie dali jednak rady Raptors, którzy zostali założeni zaledwie w 1995 r.
Kanada oszalała
Ich powstanie (oraz Vancouver Grizzlies, po których pozostał tylko szyld – klub przeniósł się do Memphis) oznaczało ekspansję NBA na Kanadę. Dzisiaj można ją oceniać jako udaną. Kraj właśnie ogarnęło koszykarskie szaleństwo, chociaż Toronto to najmniej kanadyjskie z tamtejszych miast.
W poprzednich latach Raptors grali świetnie w rundzie zasadniczej, ale odpadali w play-offs, gdzie ich prześladowcą stał się LeBron James i jego Cleveland Cavaliers. Bez LeBrona, który przeniósł się do Konferencji Zachodniej, było im łatwiej, ale to nie znaczy, że łatwo: w drodze do finału, nie licząc słabych Orlando Magic, musieli pokonać Filadelfię 76-ers i Milwaukee Bucks – te drużyny też miały mistrzowskie aspiracje.
Przed sezonem doszło w Raptors do ważnych zmian: pracę stracił Dwane Casey, najlepszy trener poprzedniego sezonu, a największy gwiazdor i symbol klubu z Kanady DeMar DeRozan musiał odejść, by zrobić miejsce dla Kawhi Leonarda.
Wydawało się, że Leonard to taki typ zawodnika, który całą karierę spędzi w jednym klubie. W San Antonio Spurs wraz z rządzącym twardą ręką trenerem Greggiem Popovichem stanowili zgrany duet. W 2014 r. cieszyli się z mistrzostwa NBA, a Leonard został uznany za MVP finałów. W ubiegłym sezonie coś się jednak popsuło. Leczył kontuzję, przerwa w grze przedłużała się w nieskończoność, aż wreszcie stało się jasne, że gwiazdor nie chce już grać dla Spurs. Klub zrobił wszystko, żeby nie trafił do którejś z silnych drużyn Konferencji Zachodniej. Wyekspediowano go geograficznie na daleką północ, ale jeśli chodzi o konferencję, to na Wschód – do zimnego Toronto.