To Magic Johnson i Larry Bird zbudowali potęgę ligi, którą później na poziomy galaktyczne wyprowadził Michael Jordan. Finałowe zestawienie dwóch odwiecznych rywali było marzeniem nie tylko kibiców koszykówki, ale również komisarza NBA Davida Sterna. Ubiegłoroczne finały pomiędzy San Antonio Spurs oraz Cleveland Cavaliers interesowały tylko nielicznych, tegoroczna rywalizacja jest spełnieniem snów specjalistów od marketingu oraz zwykłych fanów tej dyscypliny sportu. – Wiem, że obejrzą to ludzie, którzy na co dzień nie oglądają koszykówki. Mam nadzieję, że odbierzemy widownię najpopularniejszym serialom – powiedział 38-letni Sam Cassell, jeden z kluczowych rezerwowych zespołu Celtics, który bieżący sezon rozpoczynał w Los Angeles, ale w ekipie budzących niewielkie zainteresowanie Clippers.

„Beat L.A!” – hasło, które w latach 80-tych stworzyli i wypromowali dawni gracze Celtics, było tematem numer jeden w szatni obecnej drużyny, która w piątek wygrała decydujący mecz numer sześć finałów Konferencji Wschodniej z Detroit Pistons i awansowała do wielkiego finału NBA po 22-letniej przerwie. Najgłośniej krzyczał gwiazdor ekipy z Bostonu Paul Pierce, który lata dzieciństwa i wczesnej młodości spędził w... Ingelwood, czyli de facto w Los Angeles. Rodowity Kalifornijczyk w czwartek stanie na drodze Lakersów do pierwszego mistrzowskiego tytułu od 2002 roku. – Nie jesteśmy faworytem i ta rola nam odpowiada – mówi Pierce, choć to przecież Celtowie będą mieli przewagę własnego parkietu. Większość fachowców stawia jednak na drużynę, która u progu sezonu była blisko rozpadu. Jej lider Kobe Bryant domagał się głośno transferu do innego klubu, mówił że chętnie zagra wszędzie, „nawet na Plutonie”, byle nie w Lakers.

Wszystko odmienił transfer Paua Gasola, który był majstersztykiem w wykonaniu generalnego menedżera klubu Mitcha Kupchaka, bądź też „wielką darowizną”, jak widzieli go rywale, a nawet... sam Kobe. Bryant wreszcie zyskał partnera, z którym może znów grać o najwyższą stawkę, zupełnie jak na początku dekady z Shaquillem O’Neillem. Z jedną różnicą – teraz to on jest absolutnym numerem jeden, zawodnikiem najbardziej przypominającym Jordana z lat świetności. To był jego rok. Został MVP sezonu, skoncentrował na sobie uwagę kibiców koszykówki na całym świecie, a zarazem stał się prawdziwym liderem, graczem który powoduje, że wszyscy pozostali wznoszą się na wyższy poziom swoich umiejętności.

– Awans do finału do wielki krok na drodze do najważniejszego celu, ale nie zapominajcie o jednym – my jesteśmy Los Angeles Lakers. Tutaj liczy się tylko zdobycie tytułu. Nie będzie żadnych mistrzowskich parad po wygraniu Konferencji Zachodniej – mówił Bryant po wyeliminowaniu w popisowym stylu aktualnych czempionów San Antonio Spurs. Lakers grali do tej pory w play-offs tak porywająco, że krytyk telewizji TNT, a niegdyś znakomity koszykarz Charles Barkley stwierdził z przekonaniem: - Dziś prawdziwa wielka trójka to Odom-Gasol-Bryant, a nie Pierce-Garnett-Allen, stawiając w wielkim finale jednoznacznie na ekipę z L.A

Na ten tytuł czeka całe Hollywood. Na ostatnich meczach w Staples Center znów gościły gwiazdy światowego kina - nie tylko wierny kibic Lakers Jack Nicholson (on przychodzi zawsze, niezależnie od wyników), ale również Denzel Washington, Toby Maguaire, czy też mający za sobą bodaj sto operacji plastycznych Sylwester Stallone. Boston ma tylko i aż Matta Damona, który do środy kręcił w... L.A swój nowy film „Informant”. Gwiazdy na parkiecie i poza nim. Najstarsza, najbardziej tradycyjna i najgorętsza rywalizacja w historii koszykówki. Tak zapowiadają się nadchodzące finały NBA. Kto będzie górą? Czy geniusz Bryanta? Czy może jednak mistrzowska defensywa Celtics kierowana przez spragnionego sukcesów 30-letniego Kelvina Garnetta? Pierwsza odsłona tego niesamowitego spektaklu już w nocy z czwartku na piątek.