Drużynę Golden State Warriors już nazywa się dynastią. Kevin Durant zadeklarował, że nigdzie się nie wybiera, a to oznacza, że w przyszłym sezonie znowu będą faworytami rozgrywek, cokolwiek by się wydarzyło w innych klubach. A chyba wydarzy się coś ważnego. LeBron James zaliczył swoje dziewiąte finały, ale po raz szósty przegrał. Ma 33 lata, jeżeli chce jeszcze coś wygrać (a chce), to chyba musi zmienić otoczenie.
Warunkiem wyrównanej rywalizacji w tegorocznym finale było większe niż dotąd wsparcie LeBrona przez kolegów. Nie doszło do tego. W czwartym, jak się okazało ostatnim, meczu finałowej serii LBJ zszedł z boiska cztery minuty przed końcem, kiedy wynik był już przesądzony.
Dostał oczywiście owację na stojąco od kibiców zgromadzonych w hali w Cleveland, przybił piątki z gwiazdami Warriors i usiadł wśród rezerwowych. Wyglądał na sfrustrowanego. Po końcowej syrenie szybko zszedł do szatni, nie pogratulował zwycięzcom na boisku.
Czy to było pożegnanie z Cleveland? Najbardziej prawdopodobny kierunek – Philadelphia 76ers. Najbardziej zadziwiający, ale niewykluczony – Golden State Warriors.
Wracając do finału. Emocje były tylko w pierwszym meczu, który zresztą przejdzie do historii dzięki kuriozalnej końcówce. Był remis, kiedy George Hill nie trafił rzutu wolnego, ale piłka znalazła się w rękach J.R. Smitha. Ten, zamiast rzucać, oddalił się od kosza z nie do końca jasnych powodów. Cavaliers stracili szansę na zwycięstwo, w dogrywce nie mieli już szans. Na nic zdało się 51 punktów LeBrona.