Podróż z dna na szczyt

Jeszcze rok temu byli najgorsi w całej lidze, teraz okazali się zdecydowanie najlepsi. Boston Celtics A.D. 2008 to prawdopodobnie najbardziej wyjątkowa drużyna w historii NBA - pisze Marcin Harasimowicz.

Publikacja: 19.06.2008 19:36

Podróż z dna na szczyt

Foto: AFP

Poprzedni sezon był dla najbardziej utytułowanego klubu koszykarskiego w USA prawdziwym upokorzeniem. Tylko 24 zwycięstwa w 82 spotkaniach sezonu zasadniczego, w tym 18 kolejnych porażek, i druzgocąca krytyka ze strony mediów. Wydawało się, że Celtics zmierzają donikąd.

Nic więc dziwnego, że jeszcze latem ubiegłego roku lider ekipy z Bostonu Paul Pierce oraz gwiazda Los Angeles Lakers Kobe Bryant przyjmowali zakłady, który z nich zostanie sprzedany do innej drużyny. Nawet w najbardziej absurdalnie optymistycznych snach nie mogli przewidzieć, że kilkanaście miesięcy później spotkają się w wielkim finale.

Stało się to możliwe dzięki dwóm sprytnym manewrom uważanego wcześniej za nieudacznika menedżera Celtics Danny’ego Ainge’a, który najpierw sprowadził z Seattle sfrustrowanego superstrzelca Raya Allena, a potem po wielu namowach w końcu zdołał sięgnąć po równie niezadowolonego Kevina Garnetta, skazanego na wieloletnie zesłanie do prowincjonalnego Minneapolis. W ten sposób powstał Big Three, na wzór wielkiej trójki Bird – McHale – Parish, która zdobyła trzy mistrzowskie tytuły w latach 80. Pierce nieoczekiwanie dostał prezent, o jakim nigdy nie marzył – dwóch wybitnych koszykarzy, z którymi mógł wreszcie walczyć o swój pierwszy pierścień.

Celtics błyskawicznie stali się dominującą siłą w NBA. Ainge po sprowadzeniu gwiazd nie zdecydował się na zmianę trenera – nadal ufał Docowi Riversowi, i to pomimo jego słabych notowań w mediach. Dziennikarze zgodnie twierdzili, że z takim trenerem – niedoświadczonym, wcześniej zwolnionym z powodu braku wyników w Orlando Magic – Celtowie daleko nie zajdą. A tymczasem Rivers nie tylko zbudował zgraną drużynę, ale w wielkim finale okazał się lepszym strategiem od samego Phila Jacksona, który pod względem liczby zdobytych tytułów (dziewięć) mógł się równać wyłącznie z legendą Celtics, świętej pamięci „facetem z cygarem” Redem Auerbachem.

W Bostonie wszyscy są na tym punkcie bardzo wyczuleni. Jackson miałby wyprzedzić w klasyfikacji wszech czasów naszego Reda? W żadnym razie! Tym bardziej że Auerbach szczerze nie lubił „mistrza zen”, jak potocznie nazywa się obecnego szkoleniowca Lakers, i publicznie bagatelizował wartość jego osiągnięć.

Celtowie do finału doszli jednak po wielkich męczarniach. Potrzebowali aż siedmiu spotkań, aby w dwóch pierwszych rundach wyeliminować Atlanta Hawks i Cleveland Cavaliers, a następnie sześciu do pokonania weteranów z Detroit Pistons. Żadna inna drużyna nie sięgnęła po mistrzostwo NBA, rozgrywając tyle spotkań w play-off – aż 26. Fachowcy kwestionowali znów trenerski warsztat Riversa, obwiniając go o wahania formy drużyny z Bostonu.

W finale Doc był jednak klasą dla siebie. Inna sprawa, że miał do pomocy bodaj najwybitniejszego asystenta w całej NBA, specjalistę od defensywy Toma Thibodeau. To właśnie on opracował schematy gry obronnej przeciwko liderowi Lakers i najlepszemu zawodnikowi całego sezonu Kobe Bryantowi, co okazało się kluczem do wygrania decydującej serii. MVP i największa gwiazda ligi momentami był bezradny, walcząc przeciwko trzem albo nawet czterem kryjącym go obrońcom Celtics. Jak się okazało, Thibodeau dobrze wiedział, co ma robić. – To trochę nie fair. On zaczął mnie uczyć koszykówki, gdy miałem 14 lat. Pokazywał zagrania, manewry. Tak więc ma wyjątkową wiedzę na mój temat – powiedział Bryant, który nazwał defensywę Celtics „najcięższą, z jaką spotkał się w całej karierze”.

Duża w tym też zasługa Ainge’a, który obok największych gwiazd sprowadził latem ubiegłego roku także zawodników drugoplanowych – specjalistę od czarnej roboty Jamesa Poseya oraz grającego trochę szaloną, streetballową koszykówkę, ale zabójczego w finałach Eddiego House’a.

Później, już w trakcie sezonu, dołączył prawdziwych matuzalemów NBA, czyli 38-letniego Sama Cassella i 39-letniego P. J. Browna. Każdy z nich odegrał ważną rolę w decydującej batalii. Dzięki nim rezerwowi Celtics zdeklasowali uważanych powszechnie za najlepszych w NBA dublerów Lakers.W głównej roli wystąpił jednak ten, który w Bostonie gra od początku kariery, czyli rodowity Kalifornijczyk Pierce. Po tytuł MVP finałów sięgnął w iście hollywoodzkim stylu. W pierwszym meczu doznał kontuzji kolana, został wywieziony z parkietu na wózku inwalidzkim, aby… po kilku minutach wrócić i trafić decydujące rzuty. „Obok statuetki najlepszego gracza powinien postawić Oscara” – kpił sobie felietonista „Los Angeles Times” Bill Plaschke.

Pierce grał jednak wybornie od początku do końca. Lakers nie potrafili znaleźć żadnej odpowiedzi. – W tym klubie najpierw sięgnąłem dna, a teraz jestem na szczycie. To pozwala mi jeszcze bardziej docenić tę wyjątkową chwilę – krzyczał Pierce do publiczności w Banknorth Garden podczas mistrzowskiej fety.

Celtics po 22 latach znów są na szczycie NBA. Czy zostaną tam długo? Wielka trójka na pewno nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

Koszykówka
Kiedy do gry wróci Jeremy Sochan? „Jestem coraz silniejszy”
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Koszykówka
Prezes Polskiego Związku Koszykówki: Nie planuję rewolucji
Koszykówka
Wybory w USA. Czy LeBron James wie, że republikanie też kupują buty?
Koszykówka
Radosław Piesiewicz ma następcę. Zmiana władzy na czele PZKosz
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Koszykówka
Jeremy Sochan zostaje w San Antonio Spurs. Ile zarobi reprezentant Polski?