Poprzedni sezon był dla najbardziej utytułowanego klubu koszykarskiego w USA prawdziwym upokorzeniem. Tylko 24 zwycięstwa w 82 spotkaniach sezonu zasadniczego, w tym 18 kolejnych porażek, i druzgocąca krytyka ze strony mediów. Wydawało się, że Celtics zmierzają donikąd.
Nic więc dziwnego, że jeszcze latem ubiegłego roku lider ekipy z Bostonu Paul Pierce oraz gwiazda Los Angeles Lakers Kobe Bryant przyjmowali zakłady, który z nich zostanie sprzedany do innej drużyny. Nawet w najbardziej absurdalnie optymistycznych snach nie mogli przewidzieć, że kilkanaście miesięcy później spotkają się w wielkim finale.
Stało się to możliwe dzięki dwóm sprytnym manewrom uważanego wcześniej za nieudacznika menedżera Celtics Danny’ego Ainge’a, który najpierw sprowadził z Seattle sfrustrowanego superstrzelca Raya Allena, a potem po wielu namowach w końcu zdołał sięgnąć po równie niezadowolonego Kevina Garnetta, skazanego na wieloletnie zesłanie do prowincjonalnego Minneapolis. W ten sposób powstał Big Three, na wzór wielkiej trójki Bird – McHale – Parish, która zdobyła trzy mistrzowskie tytuły w latach 80. Pierce nieoczekiwanie dostał prezent, o jakim nigdy nie marzył – dwóch wybitnych koszykarzy, z którymi mógł wreszcie walczyć o swój pierwszy pierścień.
Celtics błyskawicznie stali się dominującą siłą w NBA. Ainge po sprowadzeniu gwiazd nie zdecydował się na zmianę trenera – nadal ufał Docowi Riversowi, i to pomimo jego słabych notowań w mediach. Dziennikarze zgodnie twierdzili, że z takim trenerem – niedoświadczonym, wcześniej zwolnionym z powodu braku wyników w Orlando Magic – Celtowie daleko nie zajdą. A tymczasem Rivers nie tylko zbudował zgraną drużynę, ale w wielkim finale okazał się lepszym strategiem od samego Phila Jacksona, który pod względem liczby zdobytych tytułów (dziewięć) mógł się równać wyłącznie z legendą Celtics, świętej pamięci „facetem z cygarem” Redem Auerbachem.
W Bostonie wszyscy są na tym punkcie bardzo wyczuleni. Jackson miałby wyprzedzić w klasyfikacji wszech czasów naszego Reda? W żadnym razie! Tym bardziej że Auerbach szczerze nie lubił „mistrza zen”, jak potocznie nazywa się obecnego szkoleniowca Lakers, i publicznie bagatelizował wartość jego osiągnięć.