30-latek po zgrupowaniu w Sabaudii postawił na treningi w Licheniu i kiedy epidemia koronawirusa zamknęła większość polskich olimpijczyków w domach, on spokojnie pracował. Śmiał się, że ma w pobliżu wodę święconą i nic mu nie grozi, a czasy na sprawdzianach miał jeszcze lepsze niż rok wcześniej. – To była naprawdę petarda – mówił zachwycony.
Świetne wyniki osiągnął mimo bólu. Kilka tygodni wcześniej, podczas treningu biegowego, poślizgnął się i chwycił za niewielkie drzewko. Coś szarpnęło w barku, pojawił się ból, ale nie przerwał pracy.
– Po solidnej rozgrzewce ból ustępował i mogłem pracować. Wracał dopiero wieczorem. Bark cierpł, budziłem się w środku nocy. Trenowałem na wodzie, ale już podczas zajęć na siłowni nie mogłem wykonywać wszystkich ćwiczeń – opowiada w rozmowie z „Rzeczpospolitą”. – Wreszcie postanowiłem na własną rękę zrobić badania i okazało się, że zerwałem ścięgno rotatora barku. Kiedy usłyszałem diagnozę, usiadłem i zrobiłem się blady. Zapytałem tylko doktora, co z igrzyskami. Uspokoił mnie, że zdążę, ale tylko dlatego, że są za rok.
Ratunek z Chin
Sportowa kariera Kaczora to wiraż za wirażem. Kiedy rok temu odbierał w Mińsku złoty medal Igrzysk Europejskich, po policzkach płynęły mu łzy. Ledwie kilka miesięcy wcześniej właściwie wypadł z toru i był po drugiej stronie rzeki. Zapowiedział żonie, że kończy ze sportem, ale kilkanaście godzin po tej rozmowie z ratunkiem zadzwonił trener Marek Ploch.