To było gdzieś w połowie sezonu, tak przynajmniej zapamiętał to Aleksander Wierietielny. Petra Majdić i Justyna Kowalczyk powiedziały sobie: jak tak dalej pójdzie, możemy wyprzedzić je wszystkie. Finki, Norweżki, Szwedki. - Petra będzie im uciekać w sprintach, Justyna na dystansach. Każdy dba o siebie, ale wspieramy się. Sukcesy Petry świętujemy jak nasze - mówi trener Polki.
Wyjeżdżając w niedzielę z Trondheim do Sztokholmu wiedziały już, że się udało. Może nawet bardziej niż przypuszczały. Majdić ma zapewnioną małą Kryształową Kulę za sprinty. Kowalczyk nikt nie odbierze kuli za wygranie klasyfikacji dystansów: w sobotę powiększyła przewagę nad Aino Kaisą Saarinen do 312 pkt, a zostały tylko trzy biegi długie. I przed wielkim finałem w Szwecji - sprint w Sztokholmie, trzy starty w Falun - w walce o Puchar Świata liczą się właściwie już tylko one dwie.
Może im przeszkodzić Saarinen, ale szanse ma raczej teoretyczne. Finka traci do Majdić 202 punkty, do Kowalczyk 111, a bieg w Trondheim był jej porażką. Walczyła jak w amoku, tak zapamiętale, że podczas pierwszej zmiany nart wpadła w panikę, nie mogąc odnaleźć swojego stanowiska. Szarpała, długo prowadziła, próbowała wygrywać lotne premie, ale gdy zbliżały się do bramek ustawionych na trasie, biegnąca cały czas w czołówce Polka przyspieszała, wymijała Saarinen bez problemu i zgarniała po 15 punktów za zwycięstwo, powiększając przewagę w PŚ. Przed trzecią premią Saarinen już nie było wśród najlepszych. Przeszarżowała, opadła z sił, skończyła bieg na 9. miejscu. A Kowalczyk trzeci raz pobiegła po swoje, mijając Kristin Stoermer Steirę i Therese Johaug.
Trzecia premia była ustawiona niecałe sześć kilometrów przed końcem. Gdy polska mistrzyni przejeżdżała przez bramkę, wydawało się, że wygrać cały bieg może tylko ona. A na mecie będzie na nią czekało również pierwsze miejsce w klasyfikacji Pucharu Świata. Miała już 45 punktów za lotne premie, a Majdić tylko 5 pkt (za jedno trzecie miejsce) i po szarży na początku biegu Słowenka zostawała coraz bardziej z tyłu. W pewnym momencie była już ponad pół minuty za prowadzącą grupą, pilnowała Saarinen, żeby przynajmniej jej nie stracić z oczu.
Wszystko zmieniło się po ostatniej zmianie nart. Przy szybko zmieniającej się temperaturze serwismeni Słowenki okazali się najbardziej przewidujący. Majdić zaczęła pędzić na zjazdach, odrabiać straty. Ona nigdy nie przyjmuje do wiadomości, że może być po wszystkim. Jest jak kot o siedmiu życiach. Już po finale Tour de Ski, na początku roku, wydawało się, że nie będzie w stanie dalej dotrzymywać kroku Finkom. Potem podczas mistrzostw świata w Libercu powaliła ją choroba. Jeszcze niedawno podczas Pucharu Świata w Lahti sił wystarczyło jej tylko na sprint, na 10 kilometrów ledwo dobiegła do mety. Ale za każdym razem wracała, wygrywała kolejne sprinty, często walcząc o swoje na łokcie. I przepchała się na prowadzenie w PŚ, a sobotni bieg był dla niej jak krótki film z całego sezonu. Kilka kryzysów, a na końcu, po zmianie nart, wielki powrót i pierwsze w karierze pucharowe zwycięstwo w biegu innym niż sprint.