Puchar Świata to 27 startów w dziewięciu miastach, od Oestersund przez Anterselvę do Chanty-Mansijska, od dziś aż do końca marca.
Ale każdy biatlonista, zapytany, jaki będzie dla niego najważniejszy tydzień tego sezonu, odpowie tak samo: 14 lutego, w walentynki 2010 – sprint, dwa dni później bieg na dochodzenie, 18 lutego bieg indywidualny, 21 bieg ze startu wspólnego. Wszystko to w górach Whistler, niedaleko Vancouver, w walce o medale igrzysk. Na trasach niepodobnych do tych z Europy, znanych z PŚ.
[srodtytul]Człowiek w masce[/srodtytul]
– Może na siłę udałoby się je porównać do niemieckiego Oberhofu, może do Oslo Holmenkollen, ale tak naprawdę to inny świat. W Whistler będą długie, płaskie podbiegi, zjazdy z wieloma zakrętami. Niektórzy mówią, że to łatwe trasy, bo bez ostrych podbiegów, ale tam nie będzie ani chwili na odpoczynek. Trzeba biec, jak mówimy w naszym żargonie, jeden na jeden, atakując przy każdym kroku – tłumaczy „Rz” Roman Bondaruk, trener Tomasza Sikory.
Sikora, wicemistrz olimpijski z Turynu w biegu na 20 km ze startu wspólnego, w ubiegłym sezonie pierwszy raz nosił koszulkę lidera Pucharu Świata, miał ją przez 42 dni, a ostatecznie skończył sezon na drugim miejscu, przegrywając tylko z demonem biatlonu Ole Einarem Bjoerndalenem. Ale olimpijski medal ceni wyżej niż uciekanie w żółtej kamizelce i pucharowe zwycięstwa, a zebrał ich dotychczas pięć. W tym sezonie, już 17. w karierze, kolejne starty PŚ będzie traktował tylko jako przystanki w drodze do sukcesu na igrzyskach.