Organizatorzy trwającego od soboty wyścigu robią co mogą. Starają się uatrakcyjnić trasę pejzażowo, Vuelta coraz rzadziej prowadzi więc przez równinne tereny, gdzie żaden z kibiców nie stoi przy trasie, a kamera nie ma nic widzom do pokazania poza wypalonymi trawami. W Hiszpanii kolarze zaczęli jeździć tam, gdzie jest zielono i gdzie są góry, od czasu do czasu lazurowo od morza lub wijących się malowniczo rzek lub w przyciągającym oko miejskim krajobrazie Galicji, Nawarry, Kastylii i Leon, Asturii, Kraju Basków, Walencji.
O sport także zadbano, i to przede wszystkim. Etapy są krótkie. W tym roku tylko dwa mają ponad 200 km, większość zamyka się w granicach 160–180 km. Wyścig ma być przez to intensywny, pozbawiony kalkulacji, preferujący nieustanne ataki. W ten sposób Hiszpanie chcą uniknąć dominacji jednej grupy i jednego zawodnika, tak jak to było w tym roku na Tour de France, podczas którego niepodzielnie panował brytyjski Team Sky i Chistopher Froome. Życzą sobie prawdziwej rywalizacji.
Dlatego też gór i pagórków jest więcej niż we Włoszech czy Francji. Co prawda w ubiegłym roku 13 etapów kończyło się na szczytach, a w tym roku tylko dziesięć, ale to i tak sporo. Organizatorzy celowo postanowili też zrezygnować z dających możliwość oddechu przełęczy przed finałowymi podjazdami.
W Vuelcie nie obowiązuje również zasada, że przez pierwszy tydzień ma być łatwo i mogą w tym czasie poharcować sprinterzy. Od początku pełny gaz, nawet faworyci nie mogą naciskać w tym czasie hamulca, chyba że na zjazdach.
Już w poniedziałek po podjeździe pod Mirador de Ezaro w Galicji w klasyfikacji generalnej zapanował mały harmider. Jedni, którzy mają się liczyć w walce o zwycięstwo, zaczęli zyskiwać przewagę jak Froome, inni ponieśli straty jak Alberto Contador. We wtorek mimo kolejnej mety z podjazdem najlepsi pilnowali się wzajemnie.