Najbardziej charakterystyczne jest to, co po cierpieniach w końcówce środowego etapu powiedział czterokrotny triumfator Touru Chris Froome.
Przyznał on, że rozważania o tym, kto jest liderem grupy Sky, są już nieaktualne i nawet on sam zrobi wszystko, by wygrał Thomas. Pojawił się natomiast inny powód do rozważań: czy to jednorazowa, czy też definitywna zmiana priorytetów sir Davida Brailforda, bossa grupy Sky.
Przekazywanie władzy ma w brytyjskim zespole ugruntowaną tradycję. Froome był kiedyś giermkiem Bradleya Wigginsa i zaczął zwyciężać, dopiero gdy ten skończył karierę. Teraz być może nadchodzi czas Thomasa.
Walijczyk na trasie pokazał, że żadnych prezentów nie oczekuje, jest po prostu najlepszy i zasługuje na wsparcie grupy. Nawet Froome musiał to uznać. Kierownictwu grupy wycofanie go z pierwszej linii może być na rękę, po dopingowej aferze, która wprawdzie skończyła się bez dyskwalifikacji, ale bardzo popsuła wizerunek Sky (drugi raz, bo sukcesy Wigginsa też już nie są przyjmowane bezkrytycznie). Thomas to w tej sytuacji w miarę czysta karta, choć słowa Brailsforda, że Sky odnowi kolarstwo, brzmią dziś jak kpina
Thomas czuje swą moc. Kiedy zapytano go, co pomyślał, gdy w trakcie wspinaczki w środę dowiedział się, że Froome ma kłopoty, odpowiedział: „Dodało mi to wiary, bo wiedziałem, że jeśli on cierpi, to wszyscy cierpią".