Nieważne, że podróż jest daleka, że mistrzostwa świata w Libercu już blisko i większość najlepszych zawodniczek ten weekend wolała spędzać na treningach w domu. Justyna Kowalczyk nawet nie rozważała wykreślenia przedolimpijskiej próby z kalendarza. Kanada dobrze jej się kojarzy i tak ma zostać przez najbliższe lata.
W piątek Polka czwarty raz stanęła na podium Pucharu Świata w Kanadzie. Rok temu wygrała i dwa razy była trzecia na olimpijskich trasach, ale tych w Canmore koło Calgary, miasta poprzednich kanadyjskich igrzysk. A w piątek zaczęła nowy rozdział w Whistler Olympic Park, ponad 100 kilometrów od Vancouver, gdzie za nieco ponad rok zapalą olimpijski znicz.
Warto było tu przyjechać, bo piątek w górach Whistler był jak przypomnienie wszystkiego, co w tym sezonie kojarzy się z Justyną Kowalczyk i sprintami. Był i pechowy upadek, jak w Nowy Rok w Czechach, i radość na podium, jak na inaugurację w Kuusamo. Była wreszcie Alena Prochazkova, zawzięta Słowaczka, która w noworocznym sprincie w Nowym Mescie przyłożyła rękę do katastrofy, bo Kowalczyk wypadła na zakręcie, uciekając właśnie przed nią.
Prochazkova jako jedyna nie dała się wyprzedzić Polce. Na ostatniej prostej finału Kowalczyk przyspieszała coraz mocniej, ale Słowaczka się obroniła. Zupełnie inaczej niż Szwedka Ida Ingemarsdotter w półfinale, najbardziej dramatycznym wyścigu dnia.
Kowalczyk po drugim miejscu w biegu eliminacyjnym i zwycięstwie w ćwierćfinale wyścig przedostatniej rundy zaczęła od upadku. Zderzyła się na podbiegu z Włoszką Marianną Longą, została z tyłu, a mimo to zdołała się jeszcze przebić do finału, co w sprincie jest niebywałe.