Niełatwo było przewidzieć taki scenariusz – Rune Velta, skoczek, który nie wygrał żadnego konkursu Pucharu Świata i po raz pierwszy startował w mistrzostwach świata, prowadzi po pierwszej serii. Choć za tuż za nim byli Severin Freund i Stefan Kraft, wytrzymuje napięcie, broni złota, pokonuje Niemca zaledwie o 0,4 punktu i Austriaka o 4,4 pkt.
Ta trójka dość wyraźnie wyprzedziła resztę, tylko oni umieli skoczyć na Lugnet powyżej 95 metrów, tylko oni wygrywali z wiatrem. Kiedy Kamil Stoch w pierwszej serii skoczył 90 m i wyraźnie przegrał z kilkunastoma skoczkami, trzeba było się godzić, że medale w sobotę są dla innych.
Początek miał dla polskich kibiców słodko-gorzki smak. Stoch trochę się zagubił, ale dobrze skoczyli Jan Ziobro i Klemens Murańka – zajmowali 12. i 10. miejsce, wydawało się, że to świetna pozycja by atakować i też zaskoczyć rywali.
Niewielu kibiców jednak wierzyło, że w drugiej serii nie będzie Piotra Żyły. Polaka zgubiło mocno zachwiane lądowanie, bo odległość 89,5 m dawała szansę awansu. W konkursach na skoczniach o rozmiarze HS-100 oceny sędziów jednak mają większą wagę, niż na większych progach. Żyła, który podczas wcześniejszych treningów wydawał się odzyskiwać równą formę, doskonale wiedział, że ważna szansa umknęła.
Przegranych było więcej. Japończyk Noriaki Kasai skoczył trzy metry mniej, niż Żyła, nie mógł liczyć nawet na łaskawość sędziów. Zwycięzca kwalifikacji Simon Ammann ledwie prześlizgnął się do drugiej serii (dopiero potem znacznie poprawił – 94,5 m, ale na pierwszą dziesiątkę też było za mało) i mówił zmartwiony, że nie wie, czy wystartuje w konkursie na dużej skoczni.