Mikołaj Sokół z Budapesztu
We wtorek większość kierowców żegnała w Nicei Jules'a Bianchiego, który zmarł w wyniku obrażeń doznanych w wypadku podczas październikowych zawodów na japońskiej Suzuce.
Podczas Grand Prix Węgier na Hungaroringu samochody i kaski zawodników zdobiły napisy upamiętniające Francuza, a przed startem kierowcy i rodzina Bianchiego stanęli w kręgu na prostej startowej i uczcili pamięć kolegi minutą ciszy. Kwadrans później siedzieli już w samochodach i tworzyli najlepsze widowisko w tym sezonie.
Przygód uniknął tylko zwycięzca Sebastian Vettel, który objął prowadzenie po rakietowym starcie z trzeciego pola i dowiózł do mety drugie zwycięstwo w tym sezonie – 41. w karierze (tyle samo Grand Prix wygrał Ayrton Senna), ale dopiero pierwsze na Hungaroringu. Za nim wydarzenia rozwijały się w błyskawicznym tempie. Lewis Hamilton zmarnował pole position i spadł na czwarte miejsce, a przy próbie odebrania Nico Rosbergowi trzeciej lokaty wypadł na pobocze i wrócił na tor na dziesiątej pozycji. Za Vettelem przez pierwszą część wyścigu jechał jego zespołowy partner Kimi Raikkonen, ale jego Ferrari wytrzymało tylko dwie trzecie dystansu: popsuł się system odzyskiwania energii kinetycznej.
Tymczasem Hamilton jechał już za plecami Rosberga, a w kokpicie prowadzącego Vettela zrobiło się nerwowo. Po kuriozalnym incydencie na prostej startowej (od samochodu Nico Hulkenberga odpadło przednie skrzydło) sędziowie zarządzili neutralizację, by posprzątać tor. Przewaga kierowcy Ferrari została zniwelowana i wyglądało na to, że duet Mercedesa powalczy z nim o zwycięstwo. Jednak Hamilton znów napytał sobie biedy: doprowadził do kolizji z atakującym go Danielem Ricciardo i dostał za to karę przejazdu przez aleję serwisową. Rosberg mógł zacierać ręce z radości, bo nawet druga pozycja przy finiszu Hamiltona poza punktowanym miejscem pozwoliłaby mu objąć prowadzenie w mistrzostwach. Tyle że wyścig na tym się nie skończył.