Sprinty techniką łyżwową rozegrano na starcie Tour de Ski dopiero drugi raz, pierwszy był dekadę temu, dokładnie na początku imprezy. Taki prolog niesie niekiedy niespodzianki – nie sportowe, tylko organizacyjne. Taką sprawiła także pierwsza liderka, Maiken Caspersen Falla, która po efektownym zwycięstwie oświadczyła reporterowi, że zrobiła swoje i dalej w Tourze nie biegnie.
Norweżka zarobiła 50 pkt do klasyfikacji PŚ, do tego dochodzi premia za zwycięstwo etapowe (3000 franków szwajcarskich) i bonus dla prowadzącej w TdS – 1000 franków. Gdyby trochę się czepiać, to Falla na tę ostatnią sumę nie całkiem zasłużyła, bo w sobotę żółtą koszulkę będzie nosić druga w sprincie Ida Ingemarsdotter. Szwedka wyprzedziła na ostatniej prostej kolejną Norweżkę Ingvild Flugstad Oestberg.
Wśród setki mężczyzn tak dużych norweskich przewag nie było, wygrał najlepszy sprinter tej zimy – Włoch Federico Pellegrino, zwyciężył wcześniej w Davos i Toblach. On być może doczeka do wyścigów sprinterskich w Oberstdorfie (5 stycznia), ale pewności nie ma. Trójka Polaków znalazła się poza pierwszą trzydziestką, w przypadku Macieja Staręgi, to mały zawód.
Taki urok Tour de Ski, że sprinty mają swoje bonusy i przeliczniki, po których różnice między biegaczkami i biegaczami znacznie rosną, przez co specjalistom od krótkich dystansów wysiłek niekiedy się opłaca, ale również ci, którzy są typowani do sukcesu końcowego, w sprintach się muszą starać.
To dlatego w finale mężczyzn biegli w Lenzerheide dwukrotny mistrz Tour de Ski Martin Johnsrud Sundby i trzykrotny Dario Cologna (pechowo się wywrócił i był szósty), a Petter Northug zaciekle walczył do końca, by do nich dołączyć (ostatecznie był siódmy).